W Gruzji mawiamy, że każdy mężczyzna musi robić swój alkohol. Marzyłem o tym długie lata. W końcu – udało się! Zostałem dumnym właścicielem marki wina Nodaris Wine, a teraz spełniam swój wielki sen o winiarni Nodaris Marani. Rozgośćcie się i wypijmy razem za życie!
Spis treści
Winne marzenia i nadzieje
Wino to temat, który wraca do mnie jak bumerang. Od lat marzę o własnej winnicy, marani (piwniczce winnej) i produkcji swojego wina. O winie i mojej miłości do niego mogę gadać godzinami. Lubię je pić i robić, interesuję się nim pod każdym względem: historycznym, kulturowym, przyrodniczym, enologicznym.
Ta winiarska pasja rozkwita zwłaszcza w Gruzji, mojej drugiej ojczyźnie i jednej z najstarszych na świecie kolebek winiarstwa. Winorośle są najcenniejszym skarbem narodowym Gruzji o niepodważalnym znaczeniu naturokulturowym i ekonomicznym. Z winogron powstają tradycyjne gruzińskie słodycze (m.in. czurczchele, tklapi), konfitury i oczywiście kaukaskie napoje bogów: czacza (destylat z przefermentowanych skórek, pestek i szypułek) oraz wino, które wyrabia się w amforach kwewri – metodą unikalną w skali światowej, znaną od 8 tys. lat i wpisaną na listę UNESCO. W metodzie tej, jak i w samym winie zawarta jest prawdziwa gruzińska dusza, jednocześnie temperamentna i nostalgiczna, impulsywna i cierpliwa, ponad wszystko kochająca ojczyznę i dziękująca jej za trwanie mozaiką obrzędów, w których winogrona i wino mają wymiar czysto użytkowy, jak również magiczny.
Gruzja jest królestwem wina i ostoją pradawnych winiarskich obyczajów, które na wskroś przenikają lokalną codzienność. Niegdyś idący na wojnę gruzińscy żołnierze zaszywali w mundurze blisko serca małe gałązki winorośli. Dlaczego? Żeby roznieść je po świecie, ocalić od zniszczenia, a także ułatwić odszukanie poległych po szczepie winogron znanym z ich regionu. Obecnie symbol winorośli towarzyszy gruzińskim sportowcom, którzy idą walczyć na boisku – obejrzyjcie kiedyś mecz piłki nożnej i zwróćcie uwagę na koszulki graczy. Przywiązanie do ojczyzny wpaja się Gruzinom od urodzenia. Według legend z regionu Kachetii już niemowlętom macza się usta w winie, żeby wiedziały, skąd pochodzą i znały bogactwo rodzinnej ziemi. Czasami stoją za tym względy praktyczne: kiedy dawniej w najstarszych dzielnicach Tbilisi, takich jak Sololaki, brakowało wody pitnej, nawet dzieciom podawano rozcieńczone wino. Takich utylitarno-symbolicznych praktyk jest więcej.
O tradycji supry, gruzińskiej biesiady, którą spowija rytuał kulturowy szczególnie związany z winem i poetyckimi toastami, opowiadałem wielokrotnie. Tak jak o Kachetii, mojej gruzińskiej ojcowiźnie (przez 10 lat mój ojciec mieszkał w kachetyjskim miasteczku Lagodechi), a zarazem największym i od zawsze najzamożniejszym regionie Gruzji, którego walutą przez wieki było właśnie wino. W Kachetii występuje najwięcej gatunków winogron, istnieją tu więc zróżnicowane apelacje winiarskie, ściśle wytyczone terytoria, na których uprawia się konkretne winogrona na poszczególne wina. Z Kachetii pochodzi aż 70 procent gruzińskiego wina, a obok najstarszych w kraju winnic i winiarni stale powstają nowe – tradycyjne, awangardowe, eksperymentatorskie.
Kachetia to najważniejszy i najsłynniejszy, lecz wcale nie jedyny warty uwagi region winiarski Gruzji. Przykładowo w Samcche-Dżawachetii fenomenem są tarasowe winnice Giorgiego Natenadze, który odkrył 40 rzadkich odmian dzikich meschetyjskich winorośli i odtworzył metodę uprawy winogron, jakiej nie praktykowano w tym regionie od 500 lat! Muszę dodać, że Giorgi to mój serdeczny kolega i mentor w sprawach produkcji wina. Lubię trafiać na takich zapaleńców, uczyć się od nich, dzielić winiarskimi wizjami.
Eksplorowanie winiarskich szlaków Gruzji jest dla mnie wielką frajdą, w dodatku podwójnie pożyteczną, bo mogę potem różne arcyinteresujące miejsca pokazywać turystom podczas organizowanych przeze mnie wycieczek. Zwiedzamy marani i winiarskie muzea, degustujemy lokalne wino, poznajemy winiarskie dziedzictwo Gruzji, historię poszczególnych winnic, ciekawostki o szczepach winogron i produkcji wina w glinianych amforach kwewri, możemy porównać smak i zapach win wytwarzanych metodą gruzińską i europejską (różnice są kolosalne, zapewniam!), gościmy także u zaprzyjaźnionych winiarzy na suprze z domowym winem, muzyką i gruzińskimi opowieściami. I ciągle mi mało nowych miejsc, bo wierzę, że prawdziwe lokalne doświadczenia są poza głównymi turystycznymi szlakami.
Te kapitalne przeżycia okazują się być kolejnymi nasionkami rzuconymi na podatną glebę moich winiarskich namiętności. Z każdym rokiem pobytu w Gruzji coraz bujniej rozkwita we mnie przeświadczenie, że ja też chcę uprawiać winorośl i produkować własne wino, być częścią tej magicznej tradycji. Pewnej nocy śni mi się moja gruzińska prababcia, namawia na powrót do korzeni i przekonuje, żebym koniecznie założył swoją winnicę. W Gruzji uważa się, że każdy mężczyzna powinien posiadać winnicę i wyrabiać swoje wino, by mieć czym wznosić toasty za radość chwili, ojczyznę, przyjaźń. Chodzi też o aspekty praktyczne. Marani – piwniczka winna – jest najświętszym miejscem gruzińskiego domu, bo tu skupia się jego dostatek. Kto został hojnie obdarzony winogronami, ten nie martwi się o jutro. Po sezonie turystycznym pragnę skupienia i wyciszenia, odrobiny spokoju, dlatego uważam, że własna winnica, na kawałku swojej, obsadzonej ukochanymi winoroślami ziemi, daje coś jeszcze: jest spełnioną próbą powrotu do natury, do czegoś namacalnego, autentycznego, szczerego, co izoluje od życia w ciągłym, irracjonalnym pośpiechu.
Więcej znaków od losu nie potrzebuję. Postanawiam zostać gruzińskim winiarzem.
Droga od marzenia do urzeczywistnienia okazuje się dość wyboista, pełna pułapek i rozczarowań – ale też wielkich odkryć, rosnącej fascynacji i niezbitego przekonania, że w końcu wszystko się uda.
***
Pierwsze kroki w Gruzji stawiam pod okiem ojca. Kilka lat później, w 2016 r., nasze trajektorie zawodowe i osobiste definitywnie się rozchodzą. Mam wolną rękę i mogę działać po swojemu. Aktywnie rozwijam biuro podróży Tamada Tour, któremu poświęcam wiele energii i funduszy. Czasu na muzykę, poezję i inne moje hobby mam tyle, co kot napłakał. Cóż, taka cena sukcesu, na który ciężko pracuję każdego dnia. Osiągam sporo, ale też coraz częściej odczuwam, że czegoś mi brakuje, że moje życie jest niepełne. Tak jak niepewne i niepełne było, aż odnalazłem moje gruzińskie korzenie.
Ponownie myślę o winiarstwie. Nie mam wówczas większego pojęcia ani o produkcji wina, ani o gatunkach winorośli, ani w zasadzie o niczym w tej kwestii, co pozwoliłoby mi zostać winiarzem z prawdziwego zdarzenia. W dzieciństwie lubiłem sok winogronowy Hortexu, tyle. Więcej winem interesuje się moja mama. Może nie jest znawcą najwyższej próby, ale ma dobry gust, wyczucie smaku i lubi próbować nowe gatunki z odległych i nieoczywistych stron świata. Ja w temat wchodzę od innej strony – prowadzę działalność turystyczną w Gruzji, winiarskim raju, gdzie zwiedzanie lokalnych winnic jest, a przynajmniej powinno być obowiązkowym punktem programu. Jako przewodnik dbam o to, by mieć solidną wiedzę o całym kraju, w tym o gruzińskim winie, regionach winiarskich, kluczowych gatunkach winogron czy unikatowej metodzie produkcji wina w kwewri. A że nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu stanowi mój ulubiony grzech główny, żarliwie chłonę wszystkie informacje i tak niepostrzeżenie łapię przemożnego winiarskiego bakcyla.
Od teraz każdy pobyt w Gruzji wykorzystuję na zgłębianie tajników produkcji wina i nawiązywanie znajomości z profesjonalnymi winiarzami, aby małymi krokami zmierzać do najważniejszego celu, jakim staje się kupno własnej winnicy. Najpierw za zaoszczędzone pieniądze robię prestiżowy kurs WSET (Wines & Spirit Educational Trust) – kończę dwa poziomy (wkrótce podejdę do drugiego egzaminu) i otrzymuję certyfikat, który potwierdza moje kompetencje w dziedzinie znajomości, oceniania i degustowania wina. Organizacja WSET wydaje podręczniki, karty degustacji, aromatów i zapachów, dążąc do unifikacji sposobów klasyfikowania i degustowania alkoholi. Wiedza taka jest przydatna sommelierom, koneserom, sprzedawcom alkoholi, a także ich producentom. Czyli mi. Bo jak inaczej miałbym nie tylko produkować wino, ale też organizować najlepsze wine tours w Gruzji – bez znajomości win, bez winiarskich kursów ślizgałbym się jedynie po powierzchni i nie mógł niczego zdziałać na poważnie.
Po kursie WSET wiedzę już mam, ale niestety mam również puste kieszenie. Na szczęście winiarski konik pcha mnie naprzód. Szukając sposobów na realizację swoich ambicji, pytam o radę przyjaciół, którzy znają się na zdobywaniu i pomnażaniu pieniędzy. Wspólnie wymyślamy rozwiązanie: któraś z ich wielu spółek zainwestuje w winnicę w Gruzji, a ja będę nią zarządzał. Temat rusza, ale intuicja podpowiada mi, że to kiepski pomysł. Wszak, jak głosi znane porzekadło: mówiły jaskółki, że niedobre są spółki. Za moimi obawami stoją też inne powody. W 2016 r. poświęcam mnóstwo czasu i pieniędzy na rozwój mojego biura podróży Tamada Tour. Na spółkę winiarską zostaje niewiele. Nie ma co porywać się z motyką na słońce.
(Nie) moje pierwsze wino
Człowiek goniący za marzeniem popełnia masę błędów. Ale musi, żeby się na nich uczyć. Tak jak ja, kiedy wpadam na kolejną błyskotliwą myśl: poszukam winiarza i nawiążę z nim prostą relację biznesową – jego wino, moje butelki i etykiety. Zobaczymy, co z tego wyjdzie. Z małym ryzykiem przetestuję przynajmniej, czy i na ile jest to opłacalne.
Jest też inna przyczyna mojej decyzji: w 2017 r. nie mam w Tbilisi nikogo, kto mógłby mi pomóc z własną winnicą. Wynajmuję wtedy mieszkanie blisko centrum miasta, ale nie mam żadnego garażu czy składziku do przechowywania wina. Nie mam też jeszcze marani, bo kto miałby się nim zajmować, kiedy po sezonie turystycznym wracam na parę miesięcy do Polski? Z gruzińskimi krewnymi mam oczywiście kontakt, ale są zajęci swoimi sprawami i nikt z nich nie poświęca się winiarstwu. To, co dla odmiany mam, to cierpkie doświadczenia związane z zakupem domu w Gruzji, aż za dobrze pamiętam problemy, z którymi mój ojciec borykał się przy remoncie, a potem sprzedaży nieruchomości. Każdy obcokrajowiec, który robił w Gruzji remont, wie, o czym mówię, z jakimi „fachowcami”, „niespodziewanymi sytuacjami” i „nieplanowanymi kosztami” można się tu zetknąć. Obcokrajowiec, który nieopatrznie zleci w Gruzji remont, może odnieść wrażenie, że w tym kraju ciągle są pogrzeby. „Byłem na pogrzebie” – tak najczęściej gruzińscy budowlańcy tłumaczą swoją nieobecność w pracy. Nie powiedzą, że zachlali na panichidzie. Rekordzistom rodzice i dziadkowie umarli po kilka razy, zmartwychwstali i znowu umarli, podobnie psy, koty, chomiki, świnki morskie i złote rybki! Kac morderca nie ma dla zmarłych serca. Równie wielkim zaskoczeniem dla obcokrajowca może być moment rozliczenia za robotę, kiedy orientuje się, ile kosztowały „jego” materiały, a ile za to samo płacą „miejscowi”. I bądź, Polaku, mądry po szkodzie.
W tamtym czasie nie mam więc jeszcze żadnego sensownego punktu zaczepienia. Dopiero w 2019 r. okaże się nim kochająca rodzina mojej żony. Gdybym wiedział, jak wspaniale potoczy się moje życie za dwa lata, być może podjąłbym inne decyzje. Ale nie jestem jasnowidzem i robię to, co wydaje się najlepsze „tu i teraz”.
Pierwsze spotkanie z winiarzem odbywa się całkiem szybko, latem 2017 r., i w dość oryginalnym miejscu, bo na dworcu autobusowym Ortachala w Tbilisi, skąd odchodzą busy i taksówki do Erywania. Siadamy w barze z kebabem, on wyciąga wino w butelkach po wodzie mineralnej, ja degustuję. Żegnamy się bez większych nadziei na współpracę, choć z serdecznym szacunkiem.
Następny winiarz na mojej liście potencjalnych kontaktów okazuje się strzałem w dziesiątkę. Wykładam trochę zaoszczędzonych dolarów i zamawiam u niego 450 butelek wina, już z moją etykietą (jestem transparentny, na rewersie jest oczywiście oznaczona winnica, z której pochodzi wino). Wino jest trzyletnie, z 2014, a mamy rok 2017. Cóż, jak się powiedziało „A”, to trzeba też „B”. Sporo zainwestowałem w etykiety, butelki i korki, teraz muszę to wino sprzedać. Takie prawo rynku. Jesienią zawożę drogocenną kolekcję do restauracji Ukrainochka w Batumi i organizuję degustacje dla przyjeżdżających grup turystów. Kto jest zainteresowany, kupuje. Idzie nieźle, ale ekspresowo gubi mnie moje gruzińskie serce – lwią część butelek rozdaję w prezencie.
Na koniec sezonu turystycznego zostaję z setką butelek. Część zostawiam w garażu u zaprzyjaźnionego kierowcy autokaru. Pozostałe wiozę do domu. Moja najbliższa współpracowniczka, z którą razem wynajmowaliśmy przez kilka lat mieszkanie, zabiera się przed wyjazdem do Polski za porządki i kartony z winem ustawia rządkiem przy oknie. W Tbilisi nawet jesienią temperatura potrafi przekroczyć 30°C, na czego zgubne skutki nie trzeba długo czekać: po powrocie do domu otwieram kolejną butelkę, wącham korek i już wiem, że ze sprzedaży wina nici. Postanawiam za wszelką cenę uratować płynny skarb od zmarnowania. Jak? Rozwiązanie znajduję półtora roku później, niedługo po ślubie, dzięki mojej żonie Sophy. Po namyśle przelewam z pomocą teścia Davida zawartość butelek do baniaków i wywożę je do znajomych, którzy z wina robią wódkę. Taki destylat to nie jest gruzińska czacza, technicznie bliżej mu do brandy. Zastanawiam się, jak ulepszyć ten trunek i decyduję się na chipsy dębowe – poprawiają smak, tylko trzeba się uzbroić w cierpliwość. Za jakiś czas wiem już, że dla alkoholi, które produkuje mój kochany teść, nie ma lepszych wspomagaczy niż chipsy dębowe, które skwapliwie dowożę z Polski.
Chociaż wino uratowałem, przygoda z winiarzem staje się kolejnym doświadczeniem uświadamiającym mi, że nie tędy droga. Dociera do mnie, że pewne rzeczy człowiek musi zrobić sam od początku do końca, aby było po jego myśli i bez wtopy. Zresztą z roku na rok nabieram rosnącego przekonania, że ja autentycznie chcę to robić. Chcę pracować w polu, chcę sadzić winogrona, patrzeć, jak rosną i ich doglądać. Chcę robić wino, chcę robić przetwory, chcę być blisko natury. Jak pisał i śpiewał Marcin Świetlicki: „Och gotów jestem już wyjść z tego miasta ręce wytrzeć o Liście cały ten kurz tłuszcz miasta Wytrzeć o liście wyjdź ze mną zobaczysz”.
Festiwal winnych odkryć
Z końcem 2017 roku zaczynam zgłębiać tajniki produkcji organicznego wina w amforach kwewri, gruzińskiej specjalności. Dotąd byłem raczej winiarskim gawędziarzem, ale już totalnie zakręconym na punkcie wina. Teraz spostrzegam, że takich winiarskich narwańców jest wokół mnie więcej: ludzi w moim wieku, przed czterdziestką, a nawet młodszych, mężczyzn i kobiet, we wszystkich regionach Gruzji. Remontują rodzinne marani, podpytują o radę dziadków, wpadają w wir prac gospodarskich podczas rtveli (zbiorów winogron), jeżdżą na targi winiarskie. Zamieniam z nimi słowo, rozumiem więcej. I chcę więcej.
Kopalnią inspiracji okazują się też uczestnicy moich wycieczek: ktoś pracuje w hurtowni alkoholowej i ma sporo do powiedzenia o branży, ktoś robi razem z moją firmą Tamada Tour specjalistyczne wine tours dla branżowców i pasjonatów, ktoś inny poleca mi pojechać na ProWein w Düsseldorfie, największy festiwal winiarski na świecie, gromadzący blisko 7 tys. międzynarodowych wystawców. Jadę i przekonuję się na własnej skórze, że to kompletnie nie dla mnie, bo ProWein jest hedonistycznym świętem win robionych metodą europejską, żadne tam tradycyjne amfory, żadne małe serie, przeciwnie: tylko ogromni producenci i butelki idące w miliony. Na koniec dnia trwa impreza w sektorze włoskim, DJ gra, ludzie tańczą, ukraiński wystawca wskakuje na stół i otwiera butelkę szampana szablą. W tym samym czasie niemieccy turyści z wózkami dla emerytów rozkradają stoiska. Łapią porzucone butelki wina ze stoisk. Polscy wystawcy skarżą się, że raz ukradli im… telewizor!
Wyjazd do Düsseldorfu nie jest jednak całkiem stracony. Zachęcony, ruszam po Polsce i zachodniej Europie w podróż śladem winiarskich festiwali. Tym sposobem trafiam na kameralny, gromadzący tylko ok. 150 wystawców festiwal RAW WINE, na którym spotykają się miłośnicy win naturalnych, organicznych, ekologicznych i biodynamicznych. Uczestniczyłem w RAW WINE jako winopijca (jeszcze nie wystawca) w edycjach w Londynie i Berlinie, przede mną inne kraje. Nie trzeba mnie długo namawiać na taką eskapadę. Na RAW WINE spotykam winiarskich artystów, wizjonerów, rzemieślników, którzy wytwarzają średnio 3000 butelek wina rocznie. Tak, tysiąc litrów wina to dokładnie 1333 butelki. Próbuję wino robione bez żadnych dodatków, polepszaczy, cukru i drożdży, które mają pomóc w fermentacji. Mistrzostwo! Filozofia RAW WINE jest prosta: zero tolerancji dla niepotrzebnej chemii, niszczenia środowiska, komercjalizacji. I w to mi graj! Takie wydarzenia uzmysławiają mi, że wino nie jest zarezerwowane tylko dla gigantów z Francji, Włoch czy Hiszpanii. Że ja też mogę bez wstydu i kompleksów spróbować swoich sił w jego produkcji. Złapać tajemnice czegoś żywego, bo natura jest żywa! Jest wszystkim.
Jak wygląda festiwal winiarski? Kupujesz bilet, dostajesz kieliszek, chodzisz i degustujesz od stoiska do stoiska. Degustowanie polega zaś na tym, że po skosztowaniu wino należy wypluć do kraszuarki, czyli spluwaczki – nawet jeśli to szlachetny trunek, powstały w procesie biodynamicznym, zgodnie z fazami Księżyca, którego butelka kosztuje 50 euro albo więcej. Takie pozorne marnotrawstwo jest w pełni uzasadnione: trzeba mierzyć siły, żeby dotrwać do końca niekiedy kilkudniowej imprezy. Łatwo nie jest, bo wino świetne, a wystawcy hojnie polewają, aby pozbyć się zapasów przywiezionych na festiwal, i wtedy – jeśli ktoś zostawił w domu resztki silnej woli, rozumu i szacunku – zaczyna się niezła zabawa. Czy festiwale winiarskie są tylko dla koneserów? Absolutnie nie! Takie imprezy są dla wszystkich zainteresowanych, bo i samo wino jest dla wszystkich. Nie trzeba się na winie znać. Z perspektywy winopijców najważniejsza zasada brzmi: albo smakuje, albo nie.
Picia na umór nie polecam. Nigdy. To nieeleganckie. I może się różnie skończyć, czego osobiście doświadczyłem w Londynie. Podczas końcówki pierwszego dnia festiwalu popadłem, zresztą razem z zaprzyjaźnionymi wystawcami, w zbyt wyskokowy nastrój, zmieniając degustację na picie duszkiem. A jakby było mi mało, po imprezie udałem się ze znajomymi na spontaniczne after party. Skoczyłem do Noble Rot, jednego z najlepszych wine barów w Londynie, potem do Soho, do wietnamskich knajpek. W drodze do hotelu uciąłem sobie drzemkę w londyńskim piętrowym autobusie, myśląc o piosenkach legendarnego The Smiths i ich wokalisty Morrisseya, który dodał „M” do słowa „Manchester”. Tak mówią lokalsi. Przesadziłem! Zgrzeszyłem. Wysiadłem, kiedy w uszach grało mi „Vauxhall and I”. Kocham Morrisseya od pierwszego odsłuchu. Od czasów pisma „Lampa”, odkrycia Doroty Masłowskiej przez Pawła Dunina-Wąsowicza, od prób mojej kapeli „Zwrotnice” (nazwa pochodziła od pisma poety Juliana Przybosia), w której przez chwilę występował legendarny Magura z Kryzysu i Brygady Kryzys, a wcześniej mój dobry kolega Tomek z HateStory i Miguel and The Living Dead. Graliśmy razem ze słynnym bardem Adamem Repuchą. W 2005 r. Magura przyszedł na nasz koncert w klubie Diuna na warszawskim Powiślu, gdzie recytowałem moje wiersze (wydałem dotąd dwa tomiki poezji: „przebicia” z 2005 i „eskalacje” z 2011 r. – mówię tomiki, bo są krótkie, inaczej napisałbym „tomy”), a w ramach performance’u Adam grał na gitarze. Repertuar umówiliśmy pół godziny przed występem. Magura powiedział: „Jesteście zaj…i, chcę z wami grać!”. Mało z butów nie wyskoczyłem! Tego samego roku występowaliśmy z Adasiem jako Substancje Smoliste w kultowym klubie Jadłodajnia Filozoficzna. Nie było Magury, nie było Tomka, ale graliśmy. Była z nami kultowa basistka Honorata i jazzowy perkusista za kasę. Graliśmy. Żyliśmy. Tworzyliśmy. To były piękne czasy. New rock revival, grzywki i marynarki, ponowne zachłyśnięcie się Grzegorzem Ciechowskim i Republiką. Magia, magia i transcendencja, w które wierzę do dzisiaj. Mieszkałem wtedy na warszawskim Mariensztacie, w mieszkaniu po saksofoniście Kryzysu, Tomku Świtalskim. Słuchałem muzyki, pisałem wiersze. Pokoleniowo i środowiskowo podpiąłem się pod „Manifest neolingwistyczny”, najbardziej śmiałą deklarację polskiej literatury XXI w., spisaną przez grupę warszawskich poetów, do której należeli m.in. Joanna Mueller, Marcin Cecko i genialny, niedoceniony liryk Michał Kasprzak. Po zakończeniu warsztatów literackich w Staromiejskim Domu Kultury w Warszawie wydałem arkusz poetycki. Arkusz wydał również Jaś Kapela, znany jako śmiertelny wróg prawicy. Znaliśmy się i lubiliśmy te literackie boje, turnieje jednego wiersza, itd. Dziś możemy skrzyżować rękawice w sportach walki. Kapela kontra PolakoGruzin, damy radę!
Pamiętam jeszcze z tamtych dni, jak Magura polecił mi Echo And The Bunnymen, których słucham do dzisiaj. Ich koncert oglądałem w berlińskim teatrze, z kieliszkiem wina w dłoni. Wybrałem się też na występy The Chameleons Vox z Markiem Burgessem w Lipsku i Killing Joke w Krakowie. Widziałem moich idoli, pora umierać!
Ja sam gwiazdą rocka nie zostałem. Z dwiema kapelami grałem koncerty po klubach i domach kultury. A potem zaczęło się inne życie. Wylądowałem w Gruzji, zostałem touroperatorem i przewodnikiem. A teraz chcę być winiarzem. Robić wino w tradycyjny gruziński sposób ze szczyptą autorskiego szaleństwa, w rytmie rocka i liryki!
Aby zostać winiarzem, muszę mieć wiedzę, pasję, warunki. Wypada też, bym obracał się w winiarskim środowisku, wiedział, co w trawie piszczy. Na festiwalach wina przekonuję się, że wbrew pierwszemu wrażeniu świat zawodowych winemakerów i sommelierów to wcale nie jest hermetyczne grono, niechętne do zdradzania swoich sekretów. Niemal każdej tego typu imprezie towarzyszą dodatkowe wydarzenia, prelekcje i panele poświęcone otwartym dyskusjom, wymianie doświadczeń winiarskich i biznesowych, pewnego rodzaju edukacji.
Poznanych w Londynie i Berlinie gruzińskich wystawców postanawiam odwiedzić na miejscu. Od jednej do kolejnej winnicy odkrywam świat wina naturalnego, organicznego, tworzonego z miłością i awangardowym twistem, który jest po prostu mój w każdej kropli. Tego szukałem! Gruzińscy winiarze chętnie dzielą się wiedzą i deklarują mi swoją pomoc. Z ich wsparciem ja, wciąż jeszcze nieco onieśmielony nowicjusz, zaczynam stawiać pierwsze poważne winiarskie kroki i znów w roli pilnego ucznia chłonę winny świat wszystkimi zmysłami. Kupuję też tony książek, kalendarze siewu, zgłębiam wiedzę enologiczną i czytam, co mają do powiedzenia największe winiarskie autorytety w Polsce i na świecie. Eksperyment z zamówieniem wina z innej winnicy i próbą jego sprzedaży pod własną banderą bez żalu odkładam na półkę „Wspomnienia”. Przede mną pierwsze roczniki autorskiego wina! Tylko że…
Poszukiwania winnicy w Gruzji
Kto chce produkować wino, musi mieć do tego odpowiednie zaplecze. Tym tropem dochodzę do całkiem logicznego wniosku, że trzeba kupić patara sachli, czyli po gruzińsku mały dom, i didi ezo – duży ogród pod uprawę winogron. A najlepiej jedno z drugim. W końcu mieszkam w Gruzji od lat i czas najwyższy zadbać też o własny dach nad głową, marzę o swoim domu nie od dziś, a pragnienie posiadania winiarni tylko bardziej nakręca mnie do działania. Zaczynam wertować ogłoszenia, rozpuszczam wici wśród znajomych, szukam ofert w internecie.
W tym czasie do zespołu Tamada Tour dołącza Rezo, niebawem świadek na moim ślubie religijnym w cerkwi, który pochodzi z Kwareli, winiarskiego miasteczka w moim wymarzonym regionie Kachetii. Kwareli leży w malowniczej dolinie rzeki Alazani, pod ośnieżonymi szczytami Wysokiego Kaukazu, wśród ciągnących się po horyzont upraw winogron i arbuzów, łąk z wypasającymi się owieczkami i tak dalej. W oddalonej od Kwareli o 35 km miejscowości Napareuli znajduję nieruchomość za 6000 dolarów. Dom oczywiście w rozsypce, nadający się do wyburzenia na „dzień dobry”. Za to ogród jest w sam raz, duży i piękny, oczami wyobraźni już widzę odbywające się tutaj biesiady z pysznym gruzińskim jedzeniem, winem, śpiewem, muzyką, tańcami.
Dla spokoju sumienia oglądam w Kachetii jeszcze około czterdziestu innych domów w różnych wioskach i miasteczkach, takich jak Manawi, Kisischewi, Tsinandali, Gulgula, Telawi, Kwareli, Gurdżaani, Bodbe, Sighnaghi, Sagaredżo, Czumlaki, Araszenda, Didi Czailuri, Tibaani, Mukuzani, Tsnori, Anaga, Kardenachi, itd. Wreszcie wybieram ten idealny w wiosce Ruispiri. Patrzę na niego z dzikim entuzjazmem i pewnością, że oto nadeszła wiekopomna chwila i zaraz z dumą ogłoszę, że zostałem gruzińskim winiarzem pełną gębą.
Wszystko idzie jak z płatka, a na domiar szczęścia polski bank przyznaje mi nieduży kredyt na upragnioną nieruchomość. Uskrzydlony lecę do Gruzji sfinalizować transakcję zakupu. I wtedy nagle dostaję w łeb pandemicznym obuchem. Świat pogrąża się w wirusowym szaleństwie, ja wpadam w kołomyję zwrotów za rezerwacje wycieczek, które się nie odbędą. Kolejnym gorzkim miesiącom z koronawirusem w Gruzji poświęcam potem serię wpisów na moim blogu. Nikomu nie jest łatwo. Mi też. Tracę możliwość wykonywania pracy zarobkowej. Za oszczędności próbuję jakoś przetrwać rok i utrzymać rodzinę.
W tym czasie mój upatrzony dom w Kachetii zostaje sprzedany komuś innemu. Bardzo za nim rozpaczam. Ale nie rezygnuję i kiedy sytuacja na to pozwala, zaczynam na własną rękę ponownie szukać miejsca na winnicę. Przedzieram się przez góry, łąki i płoty, oglądam różne, czasem bardzo zniszczone i zaniedbane posesje. Gdzieś jest ta moja. Gdzie? Trafiam do wioski Anaga, w której pod koniec życia mieszkał najznamienitszy gruziński wokalista Hamlet Gonashvili. Jego utwór został wykorzystany w filmie „Nosferatu Wampir” i w piosence Björk. Gonashvili zmarł jak wampir: gdy zrywał owoce w ogrodzie, spadł z drabiny i nadział się na kolec w płocie, który przebił jego serce. Jest mistycyzm? Jest magia? Korelacja i koniunkcja sfer z Sapkowskiego? Jest! Wchodzę w to. Mówię teściowi, który pojechał ze mną oglądać dom: „Kupuję!”. Matka chce sprzedać, synowie odmawiają. Do Tbilisi wracamy rozczarowani. Zasypiam w aucie. Z wrażenia nie zmrużyłem oka poprzedniej nocy, do południa zaliczyłem pięć kieliszków czaczy u znajomych znajomych, którzy pokazywali nam dom, z kolegą teścia zrobiliśmy jeszcze dwa litry wina. Przez senną mgłę słyszę, jak teść odbiera telefon od Sophy. „Śpi cichutko, odpoczywa po zwiedzaniu” – mówi – „Chciał kupić, nie sprzedali”. Dom stoi pusty. Gdybym tylko wtedy wiedział, że jeszcze wrócę do Anaga, zaledwie parę metrów dalej! Lecz teraz mam poczucie kompletnej klęski, które zżera mnie od środka.
Moja żona Sophy próbuje podejść do sprawy inaczej i sugeruje zakup poletka winogron. Uprawy winorośli w konkretnej apelacji są dość kosztowne – pół hektara upraw to wydatek rzędu 6000–8000 dolarów. W dodatku nabywca ziemi w Gruzji nie może być obcokrajowcem. Ale Sophy jest Gruzinką, więc ona mogłaby kupić. Jeżeli tylko dostanie w banku kredyt. Co prawda na takim polu nie postawimy nic większego od stróżówki, ale może na początek wystarczy? Rzeczywistość krzyżuje nam plany raz jeszcze, kiedy ceny nieruchomości w Gruzji szybują z powodu wahań kursu dolara, bank odmawia Sophy wsparcia, pogrążona w pandemii Gruzja nadal nie wpuszcza do siebie turystów, a wszystko sprawia wrażenie, jakby miało się zaraz rozpaść na kawałki.
W lutym 2021 r. jedziemy Polski. Bez pieniędzy, bez widoków na najbliższą przyszłość, za to z niedawno narodzoną córeczką. Trzeba wziąć się w garść i nie myśleć o tym, co było, a o tym, co będzie. Nie można teraz popaść w wieczne umartwienie – to zresztą nie w moim stylu. Działam! Znajduję niezłą pracę, a we wrześniu otwieramy naszą rodzinną gruzińską piekarnię w Toruniu. Powoli odzyskujemy nadzieje na normalne życie, wznowienie działalności turystycznej i oczywiście na realizację mojego największego marzenia. Moja mama wlewa w serce pociechę, że gdzieś w Gruzji, w Kachetii, czeka na mnie moje miejsce.
Marzenia się spełniają – moja winnica Nodaris Marani w Anaga
W maju 2022 r. wracamy do Gruzji, a z nami nasze plany i fantazje. Trwa sezon turystyczny, mamy jak zwykle wspaniałych gości, którym z pasją i miłością pokazujemy nasz kraj. Chwilami mam déjà vu: po raz kolejny, jak pod koniec 2019 r., zarzekam się przed uczestnikami naszych wycieczek, że teraz to już na pewno założę własną winnicę. Ten temat włącza mi się na trasie zwiedzania Kachetii, a także podczas biesiad w restauracji i w domu, już w gronie rodziny i znajomych.
Bliscy wiedzą, że ja mogę godzinami rozmawiać o winnicy. Niektórzy pewnie skrycie wznoszą ręce ku niebu, żebym osiągnął swój cel i zamiast tyle gadać wreszcie zajął ręce pożyteczną robotą w polu i marani. Wydarzenia ostatnich miesięcy bynajmniej nie ostudziły mojego zapału, ale paradoksalnie wrzuciłem na luz. Na wszystko w życiu przychodzi czas.
Tymczasem, korzystając z kilkudniowej przerwy w wycieczkach, jadę z teściem i jego przyjacielem na naszą daczę w Manglisi. Trzeba przygotować nowe słupy do poprowadzenia instalacji elektrycznej w ogrodzie. Teść i Davit spawają rury pod słupy, a ja jako jednostka wybitnie nietechniczna przejmuję rolę kopacza i kierowcy taczki z cementem. Po ciężkim dniu pracy zasiadamy, jak przystało na rasowych Gruzinów, do biesiady. Rezydujący na działce dziadek przynosi z piwnicy słoik domowej czaczy. Po kilku kieliszkach jak najęty rozprawiam o planach związanych z własnym marani. Tym razem zwyczajowa pogawędka ma nieoczekiwany finał: przyjaciel mojego teścia łapie za telefon, dzwoni do znajomych i po chwili wraca do mnie z informacją o domu na sprzedaż w Anadze! Z emocji robię się blady, a za chwilę rumiany jak dojrzałe winogrono. Pocą mi się ręce, ciało przeszywają rozkoszne dreszcze. Mam wszystkie objawy zakochania. Albo stresu przed egzaminem. Bo teraz czeka mnie kolejny test. Czy go zdam?
Nie mam czasu się zastanawiać, bo znów ruszam w trasę z turystami, do Uszguli w regionie Swanetii, na drugim końcu kraju. Opowiadam o swańskich basztach, gdy pika telefon. Moja żona Sophy, która wzięła w swoje ręce sprawy nieruchomości, przesyła zdjęcie domu i uroczyście oznajmia, że z tarasu widać dolinę rzeki Alazani. Oddzwaniam i wypalam momentalnie: „KUPUJ!”. A potem sprawy toczą się błyskawicznie.
Nadal nie mogę w to uwierzyć, ale 2 sierpnia 2022 r., po długich 12 latach, spełniam największe marzenie swojego życia – kupuję winnicę w Gruzji i zostaję gruzińskim winiarzem!
Winnicę postanawiamy nazwać Nodaris Marani, czyli „piwniczka winna Nodara” – Nodar to moje drugie imię, odziedziczone po gruzińskim wujku. Nasza rodzinna winnica Nodaris Marani znajduje się w miejscowości Anaga, skąd jest rzut beretem (albo kieliszkiem wina) do miasta miłości Sighnaghi z imponującymi zabytkami i obłędnym widokiem na zieloną, żyzną dolinę Alazani.
Gdy ogłaszam w moich kanałach społecznościowych radosną nowinę, zasypuje mnie lawina gratulacji. Jestem zaskoczony, szczerze wzruszony i nieco zawstydzony, bo wśród powinszowań przewijają się też pytania o to, jak można nas wesprzeć. Głupio mi prosić o cokolwiek za darmo. Nigdy bym się na to nie odważył. Z drugiej strony zaszedłem już tak daleko, że aż żal nie zrobić czegokolwiek, by nadać sprawom bieg. Wpadam więc na pomysł z gatunku „przyjemne z pożytecznym”: organizuję w Tamada Tour promocję na wycieczki First Minute 2023 i vouchery wycieczkowe ważne do 2025 r. – oferuję atrakcyjne rabaty na wycieczki i prezenty niespodzianki, a część dochodu ze sprzedaży postanawiam przeznaczyć na remont winnicy. Jak zawsze okazuje się, że na sympatyków Tamada Tour, Gruzji i Kaukazu można liczyć w każdej sytuacji – bo to nie pierwszy raz, gdy wspólnie robimy coś wielkiego i ważnego!
Produkcja gruzińskiego wina nauczyła mnie miłości do natury i cierpliwości na drodze do uzyskania najlepszego smaku, w którym zawarta jest niepowtarzalna esencja istnienia i tworzenia. Z równą wytrwałością i zamiłowaniem buduję winnicę Nodaris Marani. Szkice na papierze nabierają z wolna realnych kształtów. Prace potrwają, ale z każdym kamieniem, z każdą cegłą – jestem coraz bliżej.
Chcemy jak najszybciej urządzić naszą winnicę i dom, abyśmy mogli z prawdziwą przyjemnością zaprosić do siebie naszych drogich gości, uczestników naszych wycieczek, gruzińskich i polskich przyjaciół.
Będziemy z Sophy przeszczęśliwi, gdy zajrzycie do Nodaris Marani w Anaga na degustacje wina wyrabianego przez nas tradycyjną metodą w amforach kwewri, na niezapomniane gruzińskie supry, warsztaty winiarskie i kulinarne, rozmowy przy winie do późnej nocy, słowem: magiczne doświadczenie Gruzji i Kaukazu.
Mam nadzieję, że tak jak ja spełnicie tu wasze największe marzenia!
Moje kulinarne i winiarskie wyprawy do Gruzji
Nasze przepisy kuchni gruzińskiej cieszą się ogromną popularnością. Nic jednak nie smakuje tak, jak w miejscu pochodzenia, prosto z gruzińskiego stołu, w oparciu o świeże kaukaskie sery, które są niedostępne w Polsce, a także warzywa, przyprawy, mąkę i unikalną gruzińską atmosferę, w której gość jest darem od Boga. Specjalnie z myślą o smakoszach przygotowałem kulinarne i winiarskie wyprawy do Gruzji, w których stawiamy na bezpośrednie spotkania i relacje, pogłębione odczuwanie. Organizujemy wyjazdy w przyjacielskim gronie i przedstawiamy uczestnikom naszych gruzińskich przyjaciół. Podczas poznawania kulinarnych stron Gruzji odwiedzimy w jej domu szefową kuchni, pracującą w kilku popularnych restauracjach i gotującą na zamówienie najważniejszych gruzińskich polityków, trafimy do organicznych winiarni, gdzie wino powstaje tak samo jak 8000 lat temu, poznamy miejsca, o których milczą przewodniki i do których nikt poza nami nie jeździ. Kulinarne i winiarskie wyjazdy dla pasjonatów realizuję pod szyldem mojej butikowej firmy Tamada Tour, pierwszego i najstarszego gruzińsko-polskiego biura podróży z siedzibami w Polsce i w Gruzji, które z powodzeniem działa od 2011 r. Zapraszam do zapoznania się nie tylko z moją ofertą, ale także autorskim kanałem podróżniczym na YouTube, podcastami o podróżach oraz oczywiście moim blogiem PolakoGruzin.pl.