Uszguli jest magicznym miejscem. Zresztą w całej Swanetii tkwi jakaś pradawna siła. Przyciąga jak magnes. Znów woła, odbijając się wyraźnym echem od ośnieżonych szczytów Kaukazu. Łąki są tu zieleńsze, pełne kwiatów. Zimy – mroźne i srogie. Prosta codzienność nigdy nie rozpieszcza. Życie toczy się w skromnych, kamiennych domach, często wybudowanych przez przodków setki lat temu, poprzerabianych na szybko, obleczonych blachą. Ludzie, przytroczeni zagadkową mocą do swej ziemi – pięknej, wibrującej magią, sielankowej, ale i hardej, trudnej – nigdy jej nie opuszczą.
Ubranie w słowa tego, co chciałbym opowiedzieć o Swanetii, zajęło mi wiele czasu. Bo przekazać jedynie prawdę geograficzną i historyczną to za mało. Trzeba koniecznie opowiedzieć o ludziach z tajemniczego regionu na północy Gruzji. I o tym, po co naprawdę się tu przyjeżdża.
Spis treści
Za zakrętem Wysokiego Kaukazu
Jeszcze sześć, siedem lat temu Swanetia zdawała mi się zupełnie niedostępna. Dotarcie tu z moich rodzinnych stron, z Kachetii, z Lagodechi czy nawet z Tbilisi, to długa i wymagająca przeprawa. Pamiętam swój pierwszy wyjazd do Swanetii, miałem wtedy zawieźć kilka osób z lotniska w Kutaisi do oddalonej o ok. 250 km Mestii, stolicy regionu. Tę wyprawę odsypiałem potem dwa dni. Jazda zajęła 10 godz., nie licząc przerw – i to nie tylko dlatego, że wieczorem wracałem do Tbilisi. O świcie drogę do Mestii zablokował TIR. Koła buksowały, pojazd nie mógł jechać dalej. Kierowca podszedł do mojego samochodu, poprosił o papierosa, przepraszająco wyjaśniał. Nie ma za co, jesteśmy na Kaukazie, nie my tu dyktujemy zasady gry. Wezwaliśmy ludzi z gór, żeby pomogli rozładować bezradnego giganta. Wszystko to jednak trwało, staliśmy i czekaliśmy, aż wąski szlak będzie znów przejezdny.
Podczas pierwszego spotkania Swanetia dała mi popalić. Rzuciła wyzwanie. Ale przyjąłem je, bo poczułem, że za tym i kolejnym kaukaskim szczytem kryje się więcej. Że jest tam coś, co bezwzględnie muszę zobaczyć, usłyszeć, zapamiętać. Nie myliłem się. Od kiedy regularnie odwiedzam ten wysokogórski region Gruzji, wysunięty najdalej na północ kraju, za każdym razem odkrywam tu inny wymiar rzeczywistości.
Znów pakuję manatki i ruszam z grupą obieżyświatów do Swanetii – do Mestii, a potem w wyższe partie Kaukazu, do słynnego zespołu górskich wiosek Uszguli, które uważano niegdyś za najwyżej położone w Europie. Droga z Mestii do Uszguli jest teraz w świetnym stanie, podróż przez niecałe 50 km na południowy wschód mija wręcz błyskawicznie. Kawałek jedzie się przez błoto, mija się też malowniczą przełęcz Ughviri i 12-metrową przepaść nad korytem rzeki. To niebezpieczny fragment, ale reszta trasy, poza krótkim remontowanym odcinkiem, jest wyasfaltowana i wygodna.
Dziewczyna z Baszty Miłości
Za serpentynami najostrzejszych zakrętów, mniej więcej w połowie drogi z Mestii do Uszguli, zatrzymujemy się przy Baszcie Miłości. Stoi samotnie na wielkim kamieniu, porośniętym trawą i mchem, skąpanym w krystalicznej rzece Enguri. Typowe dla Swanetii kamienne wieże tworzą zwykle mniej lub bardziej zwartą grupkę. Ta jest tylko jedna.
Legenda głosi, że na głazie tkwiącym pod Basztą Miłości spotykali się kiedyś kochankowie. Chłopak był z jednej wioski, dziewczyna – z drugiej. Pewnego dnia chłopak wybrał się na polowanie (inna wersja mitu mówi, że na wojnę) i zginął. Dziewczyna nie uwierzyła w jego śmierć. Przyrzekła, że nie wyjdzie za mąż i będzie czekać na szczęśliwy powrót lubego. Przez lata, każdego dnia, wypatrywała go z tego kamienia – bezskutecznie. W końcu rodzina zlitowała się i zbudowała basztę, w której nieszczęśnica mogła się schronić.
Ta urocza i zarazem smutna opowieść kojarzy mi się ze słowiańskimi podaniami, np. o karkonoskim Młynie Miłości i dziewczynie zakochanej bez wzajemności w Duchu Gór. Podobnie jak młyn z najwyższego pasma polskich Sudetów, swańska Baszta Miłości jest atrakcją turystyczną. Za 1 lari można wejść po drewnianych schodkach do środka i z okien na piętrze zobaczyć okolicę.
Ikona niosąca fatum
Wydaje się, że swańskie powietrze do cna przesiąknięte jest legendami. Czają się w zielonych zakamarkach, wyskakują niczym przestroga zza kamieni, niosą się obietnicą po kwiecistych łąkach. Im dalej, im wyżej w dzikie zakątki Kaukazu, tym legend jest więcej, tym pewniej chwytają w swe macki, dyrygują poczynaniami swańskich górali i przyjezdnych śmiałków.
Nieco dalej na szlaku do Uszguli, w wiosce Kali, znajduje się cerkiew św. Kwirike. Również z tym miejscem związana jest ciekawa swańska przypowieść. Mówi o królu regionu Imeretii, który wezwał stu Swanów do skoszenia pola. Przyszło tylko trzech, ale pierwszorzędnie wykonali zadanie. Zadowolony władca zapytał, co chcieliby dostać w zamian za pracę, a oni poprosili tylko o jedno: przepiękną, wysadzaną klejnotami ikonę. Gdy wracali do wioski, zostali napadnięci. Rozbójnicy zamordowali Swanów i ukradli cenne dzieło sztuki. Niedługo potem każdego z nich spotkał zły los. Ostatni z żywych rzezimieszków wrócił do Swanetii, wybłagał litość i zaniósł ikonę na miejsce, do cerkwi. Mimo to jego też dosięgło straszliwe przeznaczenie. Kaukaz nie wybacza błędów.
Ostrożnie wspinamy się jeepem na ponad 2000 m n.p.m. Wokół tylko wiecznie zielone lasy nad wartkimi wodami Enguri, szumiące wodospady, alpejskie hale. Tu białe plamy owiec, tam – brązowe galopujących koni. W niebo strzelają oplecione baśniową mgłą szczyty Wielkiego Kaukazu. Leniwe obłoki kładą się cieniem na śnieżno-sosnowych stokach. Na pierwszy, a nawet drugi rzut oka wygląda tu jak w szwajcarskich Alpach! Perspektywa zmienia się, gdy w oddali zaczynają majaczyć charakterystyczne, kamienne zabudowania.
Uszguli – nie najwyższa i nie jedna
Uszguli uchodzi za najwyżej położoną wioskę w Europie – jednak ani nie jest jedną wioską, ani wcale nie leży najwyżej; również rzekoma granica Europy jest tutaj dyskusyjna. W rzeczywistości Uszguli to zespół czterech wiosek: Czadżaszi (ჩაჟაში), Zhibiani (ჟიბიანი), Chvibiani (ჩვიბიანი) i Murkmeli (მურყმელი), a wedle niektórych źródeł wyróżnia się też piątą wioskę – Lamjurishi (ლამჯურიში). Wioski te funkcjonują pod wspólną nazwą i zajmują obszar na uśrednionym poziomie 2100 m n.p.m. (poszczególne osady leżą na wysokościach od 2060 do 2200 m n.p.m.). Nietrudno o spostrzeżenie, że wyżej położone wioski można znaleźć chociażby w Tuszetii (wioska Bochorna – 2345 m n.p.m.), a także w Dagestanie. Ale owiane wysokościowym mitem Uszguli przyciąga globtroterów – i słusznie, bo miejsce to naprawdę warto zobaczyć.
Zanim wjedziemy głębiej w labirynt wąskich uliczek z kamiennymi domami, mijamy pobliskie ruiny zamku królowej Tamar i zatrzymujemy się w Cafe Koshki – to klimatyczna knajpka z kamienną podłogą, drewnianymi ścianami, takimiż stołami, krzesłami i kontuarem oraz ręcznie rzeźbionym swańskim krzesłem, na którym zasiadał machwszi – głowa rodziny. Nazwa tego miejsca, koshki, znaczy po gruzińsku „baszta”. Sam budynek ma z basztą, poza kamiennymi ścianami, niewiele wspólnego. Z ogródka jest za to kapitalny widok na Szcharę (5193 m n.p.m.), najwyższy szczyt Gruzji.
Wyraźnie czujemy przedsmak tego, co czeka nas w Uszguli. Ale na razie pora rozprostować nogi, zaczerpnąć powietrza, zapalić papierosa. Ludzie odstresowują się po emocjonującej jeździe. Nie dziwię im się. Sam przecież nigdy nie zapomnę swojej pierwszej eskapady do tego czupurnego, ale i magicznego miejsca. Cieszę się, że teraz jest nas więcej, że ci, którzy mi zaufali, jadąc na wycieczkę Gruzińskie bezdroża czy Gruzja ze Swanetią, również mogą odkryć niesamowity zakątek Kaukazu.
Z widłami na kapłanów
Objeżdżamy osadę, prawie do ostatniego domostwa. Znajduje się tu fascynująca cerkiew Lamaria z zabytkowymi freskami. Dawniej był to ośrodek przedchrześcijańskiego kultu, potem któraś z pogańskich boginek została przechrzczona na Matkę Boską – i tak do lokalnej religii przeniknęło chrześcijaństwo. Temraz Nizharadze, brat słynnego Fridona, do którego niedługo zajrzymy, mówił, że przysłani tutaj mamaoebi niekoniecznie dobrze żyli z miejscową ludnością. Mieli wielkiego psa, który wszystkich straszył. Pojawiły się też kłopoty z wodą i kanalizacją, co negatywnie rzutowało na i tak kiepskie relacje. Mieszkańcy Uszguli mieli dosyć, chcieli się zmówić i ruszyć z widłami na swoich kapłanów.
Swanowie od zawsze musieli dbać o własne interesy, dlatego nie zdumiewa ich wojownicze nastawienie. Temraz dobrze pamięta protesty z lat 80. Ludzie z Uszguli pojechali wtedy aż do Tbilisi, bo państwo niezbyt przejmowało się ich losem. Strajkowali, bo chcieli, by zbudowano wreszcie w Swanetii porządne drogi, doprowadzono bieżącą wodę, prąd, poprawiono jakość życia. Wszystkiego tu brakowało. Po głosach oburzenia sytuacja zaczęła się zmieniać, chociaż trwało to dekady. Wystarczy wspomnieć, że drogowcom nadal zostało do zrobienia 15 km drogi do Uszguli. Niby niewiele, lecz o tę drogę Swanowie walczyli przecież aż 30 lat! I na tym nie poprzestali. Na ich ojczystej ziemi znajduje się ponad 200 średniowiecznych baszt obronnych. Kamienne symbole regionu stoją na prywatnych działkach rodzin, ale zarazem stanowią dziedzictwo narodowe. A Swanom niesamowicie zależy, by o to dziedzictwo należycie zadbać – wyremontować, uchronić od ruiny.
Sprawa baszt nie cierpi zwłoki. Ostatnio, 12 sierpnia 2019 r., gruzińska reżyserka Mariam Khatchvani informowała o znów protestujących ludziach. Wściekli i smutni zablokowali drogę do Uszguli, bo tydzień wcześniej zawaliła się jedna z zabytkowych wież z VIII w.
„W Uszguli 90% baszt jest w alarmującym stanie, czego tej zimy nie można tolerować. Skarby stuleci, z których jesteśmy dumni (…), wymierają na naszych oczach. Płaczę i cierpię z każdą pękniętą wieżą i machubi, które są integralną częścią mojego dzieciństwa i naszej przeszłości…” – pisała rozżalona Khatchvani na Facebooku, wzywając do wspólnej pilnej pomocy swańskiemu dziedzictwu.
Post udostępniono już blisko 2 tys. razy, rozgorzała pod nim dyskusja. Padają pytania, jak pomóc, płyną liczne słowa wsparcia, ale też oskarżenia pod adresem gruzińskich władz.
Głos reżyserki i mieszkańców Swanetii jest słyszalny, ale być może wciąż niedostatecznie. Chociaż pobrzmiewa gromkim echem wśród kaukaskich gór, zdaje się nie docierać do uszu osób, które usłyszeć go zdecydowanie powinny. Ludzie są poirytowani do żywego faktem, że rząd nie daje pieniędzy na remont baszt, a jak daje, to nic z tego nie wynika. Do jednej z wiosek trafiły bowiem pieniądze z prywatnych funduszy najbogatszego Gruzina – Bidziny Iwaniszwilego. Na remont zabytkowych twierdz przekazał on ok. 3 mln lari, czyli nieco ponad 1 mln dolarów. Ale jakoś nie widać, żeby baszty były odbudowywane. Ludzie protestują więc dalej. Angażują się przede wszystkim z dwóch powodów. Po pierwsze, niszczejące, walące się wieże stwarzają niebezpieczeństwo dla ludzi: mieszkańców i turystów. Bez remontu są tykającą bombą, która może w każdej chwili zagrozić czyjemuś zdrowiu i życiu. Po drugie, baszty to skarb lokalnej architektury i wiekowych tradycji, które bezwzględnie należy zachować w krajobrazie Swanetii.
Swańska sól solą w oku
Postronni mogą nie rozumieć Swanów, dziwić się im. Jednak codzienność w Swanetii jest bardzo trudna. Bo choć natura jest tu oszałamiająco piękna, atmosfera – sielankowa, życie – proste i dalekie od wielkomiejskiego chaosu, to każdy dzień niesie kolejne wyzwania. Dla wielu osób z Uszguli i pobliskich wiosek życie to nie bajka, to kierat. Niełatwo przeżyć w głuszy Wysokiego Kaukazu. Tutejsze realia nie pozostawiają złudzeń – również co do tego, że mieszkańcy Swanetii potrzebują wsparcia rządu i ludzi dobrej woli, którzy pomogą im uchronić zabytki lokalnej architektury, historii i kultury przed dalszym niszczeniem i zapomnieniem.
Ważne dla Swanów jest jednak, by próby ocalenia miejscowych klejnotów odbywały się z poszanowaniem dla tradycji – zamiast przypominać pięcioletni plan modernizacji, który w latach 1928–1932 prowadziła tu radziecka Rosja. Wówczas słabo rozwinięta Swanetia miała się stać wizytówką komunistycznego postępu. Powstały zakłady przemysłowe, lotniska, drogi – także ta, którą transportowano sól swańską, jedno z tutejszych dóbr naturalnych, a przy okazji chętnie kupowaną pamiątkę turystyczną. Jednocześnie Rosja zaczęła sowietyzować tradycyjne życie Swanów, co już nie tak bardzo podobało się miejscowym.
Na tle tych wydarzeń powstał znakomity film „Sól Swanetii” (1930), dokumentujący codzienność mieszkańców Uszguli. Reżyser Michaił Kałatozow miał nakręcić produkcję fabularną z wyraźnym wątkiem propagandowym, sławiącym bolszewicką ideę unowocześniania odizolowanych regionów Kaukazu. Jednak wrażliwy twórca dostrzegł unikalność folkloru i stylu życia Swanów, zaczął je badać i opisywać niemymi kadrami, przeplatanymi planszami zdawkowych napisów. W efekcie powstał jeden z pierwszych filmów etnograficznych, który tuż po premierze stał się – nomen omen – solą w oku sowieckich władz. Kałatozow popadł w niełaskę, został skrytykowany i odsunięty od pracy w kinematografii.
Choć autentyczność wielu scen „Soli Swanetii” była kwestionowana przez mieszkańców Uszguli, film pozwala odkryć sekrety miejscowych obyczajów i lepiej zrozumieć, dlaczego Swanowie tak zaciekle bronią swojej odrębności kulturowej.
Uszguli – natura, baszty, ludzie
Chroniąc swą małą ojczyznę, Swanowie do teraz odrzucają nowoczesność w jej najbardziej rozbuchanej formie. Między innymi dlatego – oprócz kwestii czysto finansowych – zabudowania Uszguli nie robią piorunującego wrażenia. Ot, kamienne chałupy wybudowane setki lat temu przez przodków, ulepszone prowizorycznymi metodami. Tuż obok obudowane pordzewiałą blachą szopy i garaże, rozklekotane płotki z drewnianych desek. Tam na sznurkach suszy się pranie, tu pies biega koło nogi, a jeszcze trzeba uważać, by się nie potknąć o wyrastający z szutrowej drogi kamień albo nie stanąć oko w oko z ospale drepczącą środkiem wioski krową. Prawdziwa magia Uszguli – skansenu pod chmurką – to jednak przyroda, XII-wieczne baszty i ludzie. Właśnie o zachowanie tych największych skarbów walczą miejscowi. Baszty są dobitnym symbolem owej walki, zresztą nie od dziś.
Przedstawiciele lokalnej społeczności chwalą się, że zawsze byli wolnymi góralami i nigdy nie poddali się żadnej władzy. Wszelkie problemy i waśnie rozwiązywano tu od wieków we własnym zakresie, zbierając się pod jedną z blisko 40 baszt obronnych i debatując. Kamienne twierdze, wyrastające ponad łąkami i dachami domów, chroniły przed najazdami z zewnątrz, a także przed krwawą zemstą rodową, gdy dwa klany rzucały się sobie do gardeł. Zapewniały również przetrwanie w trakcie zabójczych lawin i śniegów, które potrafiły zasypać region nawet na wysokość 12 m! Nic dziwnego, że po dziś dzień uliczki i gościńce Uszguli są wypełnione ludźmi jedynie w sezonie letnim – zimą życie tutaj zamiera, bo ogromne zwały śniegu przez 6–7 miesięcy w roku blokują drogę do i praktycznie odcinają wysokogórskie wioski od świata. Najstraszniejsze oblicze zimowy żywioł pokazał w 1987 r., kiedy lawina śnieżna dosłownie zmiotła połowę jednej z uszgulskich osad.
Strażnicy swańskiego dziedzictwa
W Uszguli mieszka ok. 270 osób. Nie wszyscy zostają w osadzie na zimę. Na ten najtrudniejszy okres w roku wielu przenosi się tam, gdzie mróz i śnieg są mniej dokuczliwe lub nie występują wcale. Mieszkańcy wracają do wiosek na sezon letni. Wkrótce zjawiają się pierwsi turyści, podróżnicy, ludzie ciekawi świata.
Odkąd do Kutaisi latają tanie linie lotnicze, Swanetia stała się pierwszym miejscem, do którego się dociera, w którym poznaje się smaki Gruzji. Przyjezdni zostają tu jedną, dwie noce i – przekonani, że odkryli już sekrety tej ziemi – ruszają dalej. Często po ledwie kilkudniowym pobycie w Swanetii piszą artykuły, montują filmy, mówią, jak tutaj jest. Lecz aby dotknąć istoty i magii regionu, należy pobyć tu dłużej. Spróbować głębiej doświadczyć Swanetii – wszystkimi zmysłami. A moim zdaniem to i tak wciąż za mało; Swanetii do końca zrozumieć się nie da.
Nie sposób choćby, przynajmniej w pierwszej chwili, pojąć, dlaczego ci ludzie nadal tu żyją. Tu, gdzie człowiek każdego dnia mierzy się z nieprzejednaną przyrodą. Młodsze pokolenie wyjeżdża z Uszguli, ale też nie na zawsze. Mają tutaj bliskich, rodziców, dziadków. Czasem trzeba ich odwiedzić, pomóc im w gospodarstwie albo przy obsłudze hostelu czy restauracji. Córka Temraza, Mariam, mieszka w Tbilisi. Syn, Mamuka, także. Minąłem się z Mariam o dzień, wczoraj wróciła do stolicy. Temraz odwiózł ją z Uszguli do Mestii, skąd marszrutką ruszyła w dalszą, łącznie 12-godzinną podróż. Każda eskapada do czy ze Swanetii to dzień niemal wykreślony z kalendarza.
Ludzie od wieków tu byli, są i będą. Bo Swanetia to kawał historii i unikalnej kultury, które trzeba chronić od zapomnienia. Mieszkańcy Uszguli są ostoją lokalnych tradycji, pozwalają im przetrwać, nie dadzą ich stąd wykorzenić. Nawet za cenę lepszego, wygodniejszego, łatwiejszego życia.
Etnograficzne perełki w Uszguli
Aby lepiej zrozumieć mieszkańców Uszguli i ich poświęcenie dla pielęgnowania miejscowego dziedzictwa, trzeba się z nimi spotkać, przysiąść na dłużej, porozmawiać. Można też sięgnąć do kinematografii i obejrzeć przykładowo dramat „Dede” („Dziadek”) z 2017 r. Obraz w reżyserii Mariam Khatchvani przedstawia losy młodej dziewczyny – Diny, której rękę dziadek przyobiecał Davidowi. Powracający z wojny mężczyzna przyprowadza jednak towarzysza broni, przystojnego Gegę, w którym Dina szybko się zakochuje. Czy młoda kobieta zdoła się przeciwstawić ustalonemu porządkowi? To nie tylko opowieść o miłości – to przede wszystkim wysublimowany artystycznie pokaz swańskich obyczajów, tradycji, reguł, wierzeń i relacji międzyludzkich, które w odizolowanym górami regionie są kultywowane od wieków i wydają się nienaruszalne żadną siłą.
Warto również – by głębiej zrozumieć Swanetię – zobaczyć miejscowe zabytki i muzea. W wiosce Zhibiani jest udostępnione do zwiedzania machubi, czyli tradycyjne domostwo, w którym dawniej ludzie mieszkali wraz ze zwierzętami. Można tu obejrzeć zabytkowe sprzęty codziennego użytku, ikony, XI-wieczne rzeźbione drzwi. W Zhibiani jest jeszcze cerkiew. W niewielkiej świątyni panuje nabożna cisza, a po kamiennych ścianach, zdobionych zabytkowymi ikonami, prześlizguje się nikłe światło świec zapalonych przez wiernych. Nie mniej pobożnie jest w wiosce Czadżaszi, gdzie lokalne muzeum kryje kolekcję dewocjonaliów z siedmiu okolicznych cerkwi – głównie srebrnych i złotych ikon oraz krzyży z XII, a nawet VI w.
Najciekawsze w całym Uszguli jest jednak muzeum etnograficzne, zlokalizowane w XIII-wiecznej kamiennej wieży. Zbiory zgromadzone w niepozornym z zewnątrz obiekcie pozwalają dosłownie zanurzyć się w swańskiej kulturze i codzienności krzepkich górali. Obejrzeć tu można wiele przedmiotów używanych niegdyś podczas gotowania, sprzątania, opieki nad dziećmi i pracy na roli. W muzeum można też dowiedzieć się więcej o strukturze i przeznaczeniu miejscowych zabudowań z kamienia.
Koncert na rozdrożu dziejów
Tym razem w uszgulskim muzeum etnograficznym trafia się okazja, by doświadczyć czegoś więcej. Zagaduję Gibo, chłopaka prowadzącego muzeum, by jego ciocia zagrała dla nas krótki koncert swańskich pieśni. Jeszcze rok temu taki koncert był dostępny dla chętnych: za wejście do muzeum płaciło się 5 lari, za pokaz muzyczny – 20 lari. Teraz dowiaduję się, że leciwa kobieta już nie przychodzi i nie gra dla turystów. Ku naszemu nieopisanemu szczęściu robi jednak wyjątek.
Gano Charqseliani jest drobna, ma subtelnie naznaczoną zmarszczkami twarz. Jej wielkie błyszczące oczy są teraz jakby onieśmielone. Ona sama sprawia wrażenie wątłej. Ale gdy tylko zasiada na rzeźbionym drewnianym krześle i bierze w spracowane ręce tradycyjny instrument chuniri, otacza ją aura niesamowitej energii, niespożytej mocy, tak specyficznej dla hardej grupy etnicznej Swanów. Już pierwsze akordy, rzewne, z wybijającą spod spodu siłą, zwiastują wyjątkowość tej chwili. Łzy napływają mi do oczu. Chwytam za kamerę, nagrywam niepowtarzalny spektakl wzruszenia i ukłonu dla wiekowej tradycji. Czuję, że ocalam ulotny fragment przeszłości. Może rozpłynąć się lada chwila niczym mgła. Nie przetrwać, gdy siedząca przede mną staruszka po raz ostatni wstanie z drewnianego stołka.
Kultura znika wraz z ludźmi. Za kilkanaście lat nikt może nie pamiętać dźwięków Swanetii. Nikt nie będzie przejmował się tym, co dzieje się lokalnie. Ludzie wpatrzeni są w Zachód, w świat. Ale te baszty, te majestatyczne, mityczne góry będą trwały przez wieki. Wraz z nimi – legendy o Jazonie i wyprawie po złote runo czy opowieści Strabona, który opisywał żyjące tu plemiona Swanów. Słynny grecki geograf, historyk i podróżnik, zapuściwszy się w trudno dostępne rejony Kaukazu, zauważył, że Swanetię wiele łączy z Sumerami. Legendy grupy etnicznej Swanów – można powiedzieć, że w pewnym sensie osobnego narodu – do dziś przechowują dawne tradycje, ślady, artefakty starosumeryjskie. Również dialekt swański, wczesna wersja języka gruzińskiego, zawiera wiele sumeryjskich zwrotów i naleciałości (zdaniem większości językoznawców dialekt swański, podobnie jak inne języki kartwelskie, powinien być uznawany za odrębny język – brak takiego statusu przyczynia się do stopniowego zanikania tej wyjątkowej mowy). Może także dlatego – na wzór ambitnych, potężnych i dzielnych władców sumeryjskich – ludy Swanetii są od wieków tak bitne, nieustraszone, niezłomne. Wspominał Strabon nie raz o mieszkających tu walecznych góralach, zdolnych wystawić armię nawet 200 tys. wojów, którzy wrogów witali gradem zatrutych strzał. Łuki zostały z biegiem lat zamienione na wielkie strzelby – nie bez powodu.
Sekret płonącego korzenia
Swanetia bardzo długo broniła się przed najazdami – nie zdołała wprawdzie odeprzeć najazdu carskiej Rosji, ale nie poddała się też bez walki. Ziemie na wschodzie Gruzji, Kartlię i Kachetię, wcielono do Imperium Rosyjskiego w 1801 r., a te na zachodzie, czyli Imeretię, w 1810 r. Ale na wtargnięcie do pozostałych historycznych regionów, w tym do Swanetii, wojska Aleksandra I potrzebowały jeszcze przynajmniej 30 lat (podbijano je w latach 1803–1878). Komu udało się przedrzeć przez góry, musiał bowiem zmierzyć się jeszcze z lokalnymi góralami. Nic dziwnego, że przez długie lata miejsce to kojarzyło się jednoznacznie niebezpiecznie. Dość wspomnieć, że do lat 90. ubiegłego wieku nadal dochodziło tutaj do porwań ludzi.
Dziś Swanetia jest inna, bardzo turystyczna. Wiele osób dobrze mówi tu po angielsku. Do Swanetii ściągają więc ciekawscy ze wszystkich stron świata, skuszeni fenomenalną przyrodą, unikalną kulturą i architekturą. Niektóry wpadają tylko po to, by poznać legendarnego malarza – Fridona.
Fridon Nizharadze mieszka u swojego brata Temraza, który wraz z żoną i córką prowadzi w Uszguli pensjonat Gamarjoba. Zawsze się tu zatrzymuję. Lubię ich opowieści, czuję się u nich jak w domu – a dom to niezwykły, bo na niemal każdym skrawku wolnej przestrzeni wiszą obrazy Fridona. Jest bardzo rodzinnie, ciepło, czas upływa w przyjemnej atmosferze, podlewanej dużą ilością dobrego wina i czaczy. Gdy byłem tu w 2018 r., Temraz poczęstował nas swoją specjalną wódką z sekretnym składnikiem, który bardzo dobrze działa na… korzeń. Korzeń zapłonął, turysta później się skarżył. Trzymało go cztery dni. Innym razem, gdy tutaj wpadłem, miejscowe chłopaki miały charakterystyczne małe oczka. Widać było, że męczy ich nabachusewi – kac. Okazało się, że poprzedniego wieczoru mężczyźni selekcjonowali prosiaki do kastracji. Zażartowałem, że upili się, aby okazać solidarność z samcami innego gatunku.
Teraz do późnych godzin nocnych próbujemy win, które kupiłem w Kutaisi, w winebarze Sacnacheli. Wybrałem biały wytrawny sepaż – wino powstające z mieszanki dwóch sortów winogron: tsitska i tsolikauri. Moim zdaniem to naprawdę niezły trunek. Selekcja jest znakomita, butelka kosztuje ponad 50 lari.
– Kupiłeś sklepowe! – obruszył się Temraz. Polałem mu najpierw tsitska tsolikauri, potem, dla porównania, tylko tsitska. – Magia! Bardzo dobre wina – rzekł, tym razem z pełnym uznaniem.
Jeżeli Gruzin mówi, że wino mu smakuje, to znaczy, że tak jest, że jest ono dobre. Zresztą nie dałbym Temrazowi byle czego. Od lat zgłębiam winiarskie tajniki. Wkrótce otworzę własną winiarnię w Kachetii – wieloletnie marzenie nareszcie się spełni! Marzenie tym istotniejsze, że tradycje winiarskie w Gruzji są unikalne na skalę światową i objęte patronatem UNESCO. A ja chcę być aktywną częścią tej tradycji. Tymczasem, z dala od nizinnej Kachetii, spędzam magiczny wieczór o smaku kaukaskich winogron w cieniu najwyższego szczytu kraju.
Uszguli – nocleg ze sztuką u Fridona
Czas płynie leniwie, siedzimy, rozmawiamy, śmiejemy się, pijemy. Pokazuję Temrazowi film, który nagrałem w Uszguli dwa lata temu – zamknięte w kadrach piękno i magię Swanetii, wspomnienie wszystkiego, co tu przeżyliśmy i czego doświadczyliśmy. Wino otwiera usta, otwiera dusze. Bez krępacji zagłębiamy się w zaułki najskrytszych przemyśleń, niewypowiedzianych wcześniej słów. Być może nastraja nas tak obecność obrazów Fridona Nizharadze – kultowego w pewnych kręgach malarza, rzeźbiarza, filozofa, poety, wizjonera, pedagoga, samozwańczego popa, outsidera, słowem: postaci zdecydowanie nietuzinkowej, która jest żywą legendą Uszguli.
Fridon – samouk, choć również absolwent Akademii Sztuk Pięknych w Tbilisi, urodzony 24 sierpnia 1944 r., szczupły, z długimi włosami, gęstą brodą i twarzą pooraną zmarszczkami – to człowiek na wskroś ekstrawagancki. Nie widzi granic i wszystko postrzega w kategoriach absolutu, zarówno tematy religijne, jak i te dotyczące cywilizacji. Jego myśl potrafi nagle przeskoczyć od swańskiej kultury do prezydenta Stanów Zjednoczonych, żeby później natychmiast przejść do drugiej wojny światowej.
Sposób życia i styl twórczości Fridona były nie do przyjęcia w czasach sowieckich. Komunistyczny rząd, z którego zresztą Nizharadze otwarcie szydził, szybko uznał artystę za zwykłego szaleńca, człowieka chorego psychicznie. Przestraszona rodzina chciała, by Fridon wykorzystał swój talent inaczej i zaczął malować zwykłe rzeczy: okoliczne baszty obronne albo górskie pejzaże. Ale Fridon zawsze odpowiadał, że nie może powstrzymać groteskowych myśli, które przychodzą mu do głowy, i musi przelewać je na płótno. Dziś artysta nie spotyka się już z dezaprobatą i jest bardzo szanowanym mieszkańcem osady. Myślę, że niemała w tym zasługa jego anioła stróża – Temraza, który przez całe życie służy bratu wsparciem i pomocą. To też swego rodzaju artyzm: sztuka bycia dla drugiego człowieka. Gdy potem dzielę się tą myślą z uczestnikami wyprawy, ich oczy momentalnie wilgotnieją.
Zawsze gdy z grupą wycieczkowiczów odwiedzam braci Nizharadze, zaczynają się rozmowy na temat ewentualnej sprzedaży obrazów Fridona. Ale Fridon jest nieugięty. Żadnego ze swoich płócien nie da wywieźć z Uszguli. A gdyby ktoś bardzo się upierał – ceny oscylują wokół 50 tys. dolarów. I ani trochę się nie dziwię. Dzieła Fridona to bogactwo i spuścizna kaukaskiej wioski, Swanetii, a nawet całej Gruzji. Artysta woli, by cała kolekcja, nierozerwalnie związana z jego rodzinną osadą i przesycona jej atmosferą, pozostała właśnie tam, bo bez miejscowego kontekstu traci swój sens. Chętni mogą natomiast nabyć reprodukcje obrazów i rysunków słynnego Swana.
Z okien pensjonatu obserwuję nocne Uszguli. Kamienne baszty dumnie prężą się w światłach uliczek, na których po zmierzchu zapada cisza. Myślę sobie, że to ostatnie miejsce, gdzie można się spodziewać impresjonistycznego malarza. A jednak tu jest, odcięty od cywilizacji niczym pustelnik, bez telefonu komórkowego, czasem bez prądu i wody. Za to ze swoimi jarzębinami przed domem, które symbolizują przyjaciół poległych w zamieszkach z 1989 r. A przede wszystkim ze swoimi pędzlami, farbami i płótnami, na których tworzy – a w zasadzie tworzył, bo od lat nie namalował niczego nowego – jaskrawo zabarwione, alegoryczne i przesiąknięte gruzińską mitologią progresywne dzieła sztuki. Kolorowy, psychodeliczny surrealizm, który wciąż mam przed oczami, nawet gdy wreszcie, po emocjach całego dnia, zasypiam w objęciach swańskich gór.
Fridon Nizharadze zmarł 13.11.2020.
Oddech lodowej królowej
Z każdą godziną sierpniowego dnia temperatura w Uszguli stopniowo dobija do trzydziestu kresek. Ale świt jest nadal przyjemnie rześki. Warstewkę porannego chłodu kruszy aromatyczna, świeżo zaparzona kawa. Z parującym kubkiem w dłoni wpatruję się w cel dzisiejszego trekkingu – ośnieżoną potęgę Szchary. Znów wstydliwie schowana za chmurą, tworzy mistyczny klimat.
Podczas 6-kilometrowej wędrówki pod lodowiec korony Gruzji głowa to pustoszeje z myśli, to znów napełnia się zachwytami nad nieokiełznanymi, dzikimi pejzażami Wysokiego Kaukazu. Okolica maluje się łagodnymi zielonymi pagórkami i skalistymi graniami. Konie zanurzają pyski w rozszalałych wodach Enguri. Byłoby całkiem zielono-błękitno-biało, gdyby nie barwne dywany endemicznych kwiatów. Spędzić kilka dni i nocy w surowych warunkach Swanetii, na kolejnym gruzińskim końcu – lub początku – świata? Byłoby swantastycznie!
Wraz z każdym mijanym kilometrem łagodnej szutrówki pustoszeje też żołądek – który można napełnić w Shkhara Glacier Restaurant, działającej od 2019 r. niewielkiej, ale ładnej drewnianej knajpce. Wcześniej stał tu prowizoryczny namiot. Piwo już chłodzi się w rzece. Można się napić i zjeść. Zamawiamy sałatkę z pomidorów i ogórków, litr kompotu, dwie kawy, jedno chaczapuri, dwa piwa. Płacimy cenę adekwatną do wielkości najwyższej gruzińskiej góry: 68 lari. Oczywiście wiadomo dlaczego i nie ma co narzekać. Utyskiwania na wyższe ceny – a zdarza mi się je słyszeć od wycieczkowiczów – mijają się z celem, są niesprawiedliwe, nieuzasadnione. Są nie na miejscu w ogóle, zwłaszcza zaś tutaj, gdzie życie nigdy nikogo nie rozpieszczało, codzienność jest jednym wielkim mozołem, a każde lari traktuje się niczym sztabkę złota. Płacimy więcej, bo jesteśmy też 2390 m n.p.m. – to łut szczęścia, że możemy siedzieć w ogródku piwnym oko w oko z monumentalną Szcharą.
Zwiedzający przyjeżdżają do Swanetii z różnymi oczekiwaniami, wyobrażeniami, nawykami. Ale ten region rządzi się swoimi prawami. Na ich straży od wieków stoją majestatyczne góry Kaukazu. Blisko 800-letnie baszty obronne. I ludzie – krewcy awanturnicy, przyjaciele, wizjonerzy, muzycy, rolnicy, cudotwórcy – którzy dla ochrony tradycji i skarbów swej ziemi zrobią więcej, niż można sobie wyobrazić. To dlatego Swanetia nadal jest miejscem przeżywania świata na zupełnie innym poziomie, poszukiwania i odkrywania. Przestrzenią absolutnego wyzwolenia.
Uszguli – informacje praktyczne
- Muzeum Etnograficzne Uszguli – bilet 5 GEL, więcej informacji: https://www.facebook.com/ushgulimuseum/.
- Dla ciekawych – na Facebooku działa grupa otwarta Svaneti Renaissance (https://www.facebook.com/groups/SvanetiRenaissance/), która koncentruje się na informowaniu o zabytkach, historii i kulturze Swanetii w celu upowszechniania i ochrony lokalnego dziedzictwa. Strona jest prowadzona w języku angielskim i można tam znaleźć unikatowe wiadomości z regionu.
Jak dojechać do Uszguli?
Do Uszguli dojedziecie wynajętym samochodem drogą ze stolicy regionu Mestii, polecam auto 4×4, inne nie ma racji bytu. Droga jest już w 85 % pokryta betonowymi płytami, ale są jeszcze niedokończone odcinki. Na trasie jest tylko jeden niebezpieczny moment – przejazd nad przepaścią. Warto mieć za kierownicą doświadczonego kierowcę. Druga droga, część tzw. „Pętli Swaneckiej”, prowadzi z regionu Raczy przez trudny górski teren i to jest z pewnością wymagająca trasa. Można również wynająć „taxi 4×4”, kierowców można znaleźć w centrum Mestii i w każdym z guesthouse’ów i hoteli w tym mieście. Koszt w 2019 roku wynosił ok. 250 GEL. Również do Uszguli można wybrać się z wycieczką zorganizowaną, np. przez moją firmę Tamada Tour.
Gdzie spać w Uszguli? Polecane noclegi
- Gamarjoba Guesthouse – guesthouse Gamarjoba u Temraza Nizharadze, informacje na stronie http://gamarjoba-ushguli.com/. Moje ulubione miejsce w Uszguli.
- Angelina Guesthouse – sympatyczny rodzinny guesthouse, z którego korzystam regularnie.
- Mshvidoba Guesthouse – w Mshvidoba znajdziecie nie tylko domową atmosferę, ale także dobrze zaopatrzony bar i to, co jest zawsze ważne w Gruzji czyli pyszne jedzenie!
Gruzja jeszcze ciągle przed nami, ale zbliża się, słyszymy już jej oddech tuż za rogiem, dlatego z uwagą czytamy takie artykuły.
Warto przyjechać do Gruzji, warto jej doświadczyć. Na pewno przyda się też moja wiedza zebrana na blogu. W toku książka, e-book i audiobook. Do zobaczenia na szlaku!
Niby wystarczyła mi chwila, żeby się zakochać w okolicy Ushguli, ale z Twoimi historiami nabrało zupełnie innego wymiaru! I toż to cały rozdział książki popełniłeś 😉
Dzięki, nie przesadzałbym. To nadal krótki tekst 🙂
Ciekawe miejsce. Wybieram się do Gruzji w lipcu, spróbuję uwzględnić to w planie 🙂
Świetny artykuł. Niesamowite miejsce, jakby czas tu stanął w miejscu. Marzę o wyjeździe do Gruzji i widzę jak zwiększa się liczba miejsc do zobaczenia. Najchętniej zostałabym tam na dłużej, ale chyba muszę sie zadowolić zwykłym urlopem.
Bardzo dziękuję! Można przyjechać kilka razy 🙂 Można i warto! Ja przez 13 lat nie zobaczyłem nadal wszystkiego 🙂