Trzy dni z rzędu prawie bez snu. Pierwszego dnia, o trzeciej nad ranem, lot do Warszawy. W Warszawie od rana sprawy. Drugiego dnia znowu pobudka o trzeciej, bo o szóstej lecieliśmy do Kijowa. Kolejna noc też była krótka – ponownie obudziliśmy się o trzeciej i wyruszyliśmy z grupą do Tuszetii. Bezsenny galop potrafi być wyczerpujący. Ale gdy jesteśmy już na miejscu, wiemy, że piekielne zarwane nocki doprowadziły nas w końcu do upragnionego raju.
Jesteśmy w znakomitej grupie. Męski wyjazd – można powiedzieć, że częściowo mój kawalerski, bo lada chwila biorę ślub – to idealny czas, by zastanowić się nad sensem życia albo rzucić wszystko i odpocząć w doborowym gronie paru chłopa, w najlepszym możliwym miejscu: w dziewiczej Tuszetii.
Spis treści
Raj poza cywilizacją
Tuszetia to niewielki region (896 km2) w majestatycznych górach Wysokiego Kaukazu, wciśnięty między Gruzję, Dagestan i Czeczenię. To tu podróżują ludzie szukający miejsc, które nie zostały jeszcze dotknięte tą całą komercjalizacją i bałaganem wielkiego świata. W Tuszetii życie toczy się wolniej, jak za dawnych lat, zgodnie z porami roku i doby.
Tu nikt nie przesiaduje godzinami na Fejsie. Ludzie nie mają na to czasu ani ochoty, a dostęp do prądu i internetu jest ograniczony – wszystko działa na baterie słoneczne. Za dnia mężczyźni wypasają owce i bydło, a kobiety oddają się robótkom ręcznym. Duża ilość dostępnej wełny sprawia, że w chwilach wolnych od zajmowania się domem i ogrodem prasują filc, tkają dywany, szyją ciepłe swetry na drutach. Wieczorami nadchodzi czas tradycyjnej biesiady, czyli supry, podczas której można jeszcze usłyszeć, jak pasterze grają na salamuri, a ich żony – na panduri.
Tuszetia fascynuje przyrodniczo i etnograficznie. To miejsce, gdzie człowiek czuje się niezwykle wolny i zarazem maleńki w obliczu monumentalnych, trwających od wieków gór. Miejsce, gdzie można odnaleźć siebie – na krańcu świata lub wręcz przeciwnie: u źródeł gruzińskiej arkadii.
Szlak (nie) dla ryzykantów
Ale wyprawa do magicznej Tuszetii to nie kaszka z mlekiem. Spośród trudniej dostępnych regionów Gruzji północny wschód jest dla mnie zawsze sporym wyzwaniem logistycznym. Najpierw przez trzy godziny, od spotkania z Uczestnikami wyprawy na lotnisku o piątej rano, z przerwami na zakupy, śniadanie i pierwsze zdjęcia, do około ósmej rano, jedziemy autami terenowymi przez masyw górski Gombori do Kachetii.
W miejscowości Kwemo Alwani ja i Sasza, mój współpracownik i przewodnik, zostawiamy swoje auta i przesiadamy się do terenówek lokalnych kierowców. Przezorności nigdy za wiele, bo droga do Omalo – sklasyfikowana jako siódma najniebezpieczniejsza droga na świecie – jest zdradliwa, karkołomna, wręcz zabójcza.
W Tuszetii moja gruzińska fantazja zostaje zawsze powstrzymana przez moją polską odpowiedzialność. Mimo że nie jestem tu pierwszy raz, nigdy nie ryzykowałem samodzielnej jazdy po miejscowych wertepach i niezliczonych zakrętach, wijących się tuż przy krawędzi urwistych klifów. Innym też radzę korzystać z usług miejscowych kierowców – po pierwsze, w ten sposób wspieramy tuszeckie rodziny, a po drugie i najważniejsze: nie narażamy życia na wycieczce, która ma być przygodą życia. Wynajem jednego samochodu (np. Mitsubishi Delica) z kierowcą na trasę Kwemo Alwani – Omalo – Dartlo – Omalo – Kwemo Alwani, to koszt ok. 800 GEL.
Kolejka bimbru za zmarłego
Przejazd z Kvemo Alvani do Omalo zajmuje około cztery godziny, chociaż do pokonania jest tylko 75 km! Długą jazdę wynagradzają spektakularne widoki szczytów Kaukazu i biegnącej po zboczach krętej drogi, która wciąż sprawia, że krew w naszych żyłach buzuje jak szalona. Trasa, często nazywana Omalo Road, wiedzie wśród gór, przez malownicze doliny rzek Pirikiti i Gometsris oraz przełęcz Abano – najwyższy punkt, leżący na wysokości 2826 m n.p.m.
Poruszamy się powoli, z chirurgiczną precyzją. Wstrzymujemy oddech, gdy na wąskim szlaku trzeba się zmieścić z kierowcą z naprzeciwka. Co jakiś czas mijamy pomnik z resztek samochodu albo krzyż, upamiętniające tych, którzy nie zdołali się przedrzeć przez przełęcz – nie tylko przyjezdnych, ale też zaprawionych w drogowych bojach Tuszetów. Na Omalo Road wypadki, również śmiertelne, nie należą do rzadkości. W ostatnich dniach przed wyjazdem było ich kilka.
Przy samochodowych wrakach nie raz widzimy butelkę czaczy, czyli gruzińskiego bimbru. Czasem są także kieliszki i coś do jedzenia. Niektórzy kierowcy zatrzymują się na kolejkę za zmarłych. Gdy „upamiętnią” ich zbyt wielu, sami mogą do nich dołączyć… Tuszecka natura nie zna litości. Czuję ulgę, że to nie ja siedzę za kółkiem.
Nieposkromiona dzikość Wielkiego Kaukazu
Wspinamy się wykutą w skale drogą ku przełęczy Abano. Pokonujemy żwirowe serpentyny i drewniane mosty, przerzucone przez wzburzone wody. Tu i ówdzie, w zielonych wąwozach, ślizgamy się kołami po kamieniach, obficie zraszanych przez huczące wodospady i strumienie.
Słońce przedziera się przez niknące w chmurach stoki, które gęsto porasta sosnowy las. Promyki na niewiele się zdają, bo nawet teraz, 1 sierpnia, jest tu naprawdę zimno. Jednak wyprawa dostarcza takiej adrenaliny, że się o tym nie myśli.
Wokół tylko nieprzenikniona, soczysta zieleń na strzelających w niebo szczytach. I cisza, nie licząc chrzęszczącego pod kołami żwiru, oraz pustka – nie licząc napotykanych gdzieniegdzie stadek owiec, które są podstawą lokalnej gospodarki (z owczego mleka powstaje jeden z najdroższych gatunków sera w Gruzji – gudis kweli, znany też jako guda; ser ten dojrzewa w baraniej skórze, ma charakterystyczny zapach i wyrazisty, ostro-słony smak). Wkrótce droga przechodzi w górską szutrówkę, wzdłuż której nie rosną już drzewa. Jesteśmy na prawie 3000 m n.p.m. Chwilę później zaczynamy zjazd do Omalo.
Sen sprawiedliwych pod kamienną twierdzą
Z wolna na górzystym horyzoncie pojawiają się zabudowania. Docieramy do głównej osady regionu, leżącej na wysokości 1880 m i podzielonej na dwie części. Krajobraz Starego Omalo (Górnego, Zemo) to głównie kamienne wieże obronne z X–XII w., w tym trzypiętrowa twierdza Keselo z 1230 r., która chroniła przed inwazją Mongołów i Dagestańczyków (teraz znajduje się tu muzeum etnograficzne). W Nowym Omalo (Dolnym, Kwemo) są z kolei hostele i domy mieszkańców.
Ruszamy piaszczysto-trawiastą drogą, wzdłuż której ciągną się zapomniane przez los chałupiny i bogatsze domostwa. Każda z nielicznych osad w Tuszetii oferuje noclegi, są też miejsca, gdzie można rozbić kemping. My zatrzymujemy się w hostelu – gdybyście się tu wybierali, polecam guesthouse’y Shina w Górnym Omalo i Tevdore w Dolnym Omalo. Skromny drewniany budynek, otoczony wszędobylskim tymiankiem, zapewnia wszystko, czego potrzebujemy po emocjonującej jeździe.
Podczas pysznego i doprawdy gigantycznego obiadu umawiamy się, że po godzince odpoczynku, między piętnastą a szesnastą, ruszymy na spacer z Omalo Dolnego do Górnego. Już przy stole walczymy jednak ze zmęczeniem i snem. Czuję, że to nie te czasy, gdy człowiek miał 20 lat, mało spał i żył. W efekcie ja, Sasza i większość uczestników wyprawy zasypiamy sprawiedliwym snem i budzimy się dopiero o dziewiętnastej – na kolację, po której znowu zasypiamy. Zrywam się w środku nocy zdezorientowany. Macham ręką przed oczami, ale wokół panuje kompletna ciemność. Noc. Znów zamykam oczy i w objęciach dzikiej Tuszetii śpię twardo do samego rana.
Na śniadanie arbuzy i obłędne widoki
O świcie budzi mnie śpiew ptaków, szczekanie psów, meczenie owiec. Wrzucam na ząb świeżego, soczystego arbuza – pełno leży ich przy płotach domów, mój jest z tutejszego ogrodu – i wychodzę na zewnątrz. Czyste powietrze świdruje płuca, a obłędnie zielony krajobraz zachęca, by wyłożyć się na górskiej łące i leniwie pogapić w błękitne niebo. Ale po porządnej dawce snu jestem pełen energii.
Dziś zobaczymy okolicę i ruszamy na trekking do Dartlo. Z Jankiem i Bartkiem kręcimy też po drodze ujęcia do czwartego sezonu filmowego na mój kanał na YouTube – w tym roku robimy Tuszetię (stąd za trzy dni jedziemy na dwie noce do miasta miłości, Signagi), a następnie gruzińską sawannę, czyli Park Narodowy Waszlowani. Mamy szczęście: jest lato, dlatego oprócz genialnych widoków natury w wioskach można spotkać tubylców.
Od połowy XIX w. mieszkańcy Tuszetii – co wielce prawdopodobne, potomkowie półkoczowniczych grup etnicznych Tuszetów i Bacbów, zamieszkujących te tereny od bez mała tysiąclecia – spędzają w wysokich górach Kaukazu tylko wiosnę i lato. Na jesień i zimę przenoszą się ze swoimi stadami owiec na przyjaźniejsze niziny w regionie Kachetii, które podarował im w XVI w. król Lewan. Zimą w Omalo i pobliskich osadach zostaje może ze sto osób. Reszta ludzi wraca tu na sezon turystyczny, trwający od połowy czerwca do początku września. Chociaż „sezon turystyczny” to za dużo powiedziane: w niezadeptanej Tuszetii można wędrować kilometrami i nie spotkać żadnego człowieka.
Święte kopce khati i pogańskie wierzenia
Tuszetia to tajemniczy obszar. Wysokie góry, często nieschodzące poniżej 3000 m n.p.m., sprawiły, że pierwszą drogę wybudowano tu dopiero pod koniec XX w.! Przez wieki Tuszeci żyli więc w pewnej izolacji od reszty kraju i świata.
Najpewniej z tego powodu chrystianizm dotarł tu najpóźniej, w IX w., a przypomnijmy, że Gruzja przyjęła chrześcijaństwo już w roku 337. To dlatego wśród miejscowej ludności do dziś zachowało się wiele lokalnych tradycji, inspirowanych przedchrześcijańskimi, pogańskimi wierzeniami.
Wśród świętych miejsc regionu są liczne khati – rytualne kamienne kopce, gdzie według lokalnych wierzeń mieszka anioł stróż danej rodziny. Tuszeci mają też inne zwyczaje religijne, pochodzące z czasów ich przodków i niespotykane w pozostałych częściach Gruzji. Są to chociażby takie wydarzenia, jak Atnigenoba, Mzebudoba, Tseltsdoba, Didmarkhvae czy Khargav, o których kiedyś opowiem dokładniej.
Wojownicy z Dartlo
Tymczasem zostawiamy Omalo i w godzinę pokonujemy 15 km malowniczej, choć niełatwej trasy przez nadzwyczaj bioróżnorodny tuszecki rezerwat natury do Dartlo (2000 m n.p.m.). To najładniejsza wioska historyczna w Tuszetii, słynąca z zabytkowych baszt obronnych, średniowiecznych twierdz, kamiennych domów wernakularnych (karseani), ruin prawosławnej cerkwi i z… piwa, ale nie byle jakiego, bo regionalnego piwa Aludi, wytwarzanego od wieków zgodnie z tradycyjną recepturą.
Zamiast na browar idziemy zobaczyć średniowieczne wieże warowne. Jedna z ciekawszych jest w centrum osady – to 6-piętrowa kamienna budowla, która zapewniała lokalnej ludności schronienie na wypadek najazdu wroga lub zakusów najbliższych sąsiadów, szukających zemsty rodowej (ta krwawa praktyka utrzymywała się jeszcze do niedawna).
Na pierwszym piętrze baszty przetrzymywano jeńców, z szóstego mężczyźni odpierali ataki, a na pozostałych ukrywały się kobiety z dziećmi. Drugi taki zabytek – baszta Kvavlo – pyszni się na wzgórzu ponad wsią. Rozciąga się stąd fantastyczny widok na rzeki Didi Khevi i Pirikita Alazani oraz chowające się w chmurach szczyty pasma Pirikiti.
Idylla na krańcu świata
Po drodze, w samym środku Dartlo, mijamy zaparkowanego lexusa. Tuż obok stoi japońskiej produkcji mały samochód z naczepką. A kawałek dalej – konie i krowy. I to wszystko jakoś wesoło tu działa. Pośród widoków, które naprawdę zapierają dech w piersi. Przyczepianie tego sformułowania do każdego co ładniejszego pejzażyku to gruba nadinterpretacja – ale tutaj pasuje ono jak ulał.
Tuszetia jest niesamowicie piękna i sielska. Życie biegnie tu spokojnym rytmem. Bez znanej nam na Zachodzie spiny. Na każdym kroku można poczuć jedność z pierwotną naturą, potęgą gór i ponad 20 lodowców (jeden z ciekawszych to Tebulo, najwyższy szczyt Wschodniego Kaukazu i najwyższa góra Czeczenii), wypocząć, poznać ludzi z zaklętych w czasie wiosek, pogalopować konno przez bezkresne górskie łąki. Robić wszystko albo zupełnie nic.
Ale Tuszetia nie jest miejscem dla wszystkich. Nie każdy ma odwagę, by pokonać prowadzącą tu niebezpieczną drogę. Strach na Omalo Road nie jest niczym dziwnym, nawet gieroje doświadczają cykora. Tym razem mamy idealny skład – 11 facetów żądnych przygody, emocji, niezapomnianych wrażeń i nieskalanej, dziewiczej natury. Pogoda jest typowo górska: nie świeci słońce, jest raczej deszczowo, mokro, natomiast dosyć ciepło. To dobre warunki na trekking. Cieszę się podwójnie, bo o mały włos byśmy tu nie dotarli.
W Gruzji warto mieć plan B
Zwyczajowo Omalo Road jest wyłączona z ruchu poza sezonem, mniej więcej od końca września do czerwca. Ale zdarza się, że nawet w lipcu i sierpniu staje się tymczasowo nieprzejezdna, gdy nawierzchnia nie przetrwa starcia z rozjuszonymi żywiołami. I właśnie to nas spotkało – jeszcze na dwa, trzy dni przez naszą wycieczką podawano informację, że droga do Omalo jest zamknięta na polecenie lokalnych władz, które muszą ją udrożnić.
Nie każdy bierze jednak na serio tuszeckie realia, które rządzą losem miejscowych pasterzy i zmotoryzowanych. Raz natknąłem się na Facebooku na filmik nakręcony przez naszych rodaków. Byli absolutnie zaskoczeni, że w październiku do Tuszetii już nie dojadą – stanęli tuż przed postawionym w poprzek drogi betonowym wałem, który jasno dawał do zrozumienia, że pora zawrócić.
My oczywiście mieliśmy plan B: wąwóz Pankisi, zamieszkiwany przez Kistów, czyli potomków Czeczenów, którzy przed wiekami przeprawili się tutaj przez góry i którym gruziński król pozwolił się osiedlić w zamian za pomoc wojskową w trakcie wojen.
Na szczęście się udało. Drogę otwarto i dojechaliśmy tam, dokąd pierwotnie zamierzaliśmy.
Duchy Tuszetii płatają figle
Schodząc z gór w okolicy Dartlo, wspominam słowa mojego kolegi – Radka Wiśniewskiego. W tekście o Tuszetii, którym podzielił się kiedyś na moim blogu, Radek napisał, że podczas trekkingu zobaczył w oddali pasterzy. Jeden z przewodników powiedział wtedy: „Zobacz, tam między tymi górami jest jeszcze przysiółek, tam jeszcze są domy”. „Tak, widzę, to jeszcze jest Gruzja”. „A widzisz, jeszcze kawałek dalej, tam też jeszcze jest Gruzja, ale ci pasterze, których tam widać, to już są Czeczeni”.
Na tuszeckiej ziemi mieszają się różne grupy etniczne, różne wpływy i kultury. Trwając w izolacji od setek lat, tworzą niezmienny po dziś dzień zjawiskowy konglomerat. Kiedy tu jestem, kiedy widzę te baszty we mgle, góry, zza których co jakiś czas wyłania się słońce, i nocne niebo pełne gwiazd, myślę o lokalnych bóstwach, o dawnych wierzeniach. Wyobraźnia podsuwa intrygujące motywy, czasem płata figle. Zabiera w świat magii.
Wiele osób odrzuca tę baśniowość, traktuje rzeczy dosłownie. A ja chcę przekazać je na swój własny sposób, nieco skomplikować materię. Kiedyś jeden z ważnych dla mnie autorytetów literackich – Andrzej Ziemkiewicz napisał, że mam coś, co można byłoby nazwać „talentem do komplikowania”. Nie spraw życiowych, lecz pewnej narracji, którą stosuję na własny użytek. Poza działalnością turystyczną, blogerską, youtuberską wydałem bowiem dwa tomiki wierszy. Siedzi we mnie spełniony poeta o romantycznej duszy. A także prozaik, bo niebawem planuję wydać książkę „PolakoGruzin” – zbiór artykułów, relacji i nowych tekstów, które jeszcze nie ujrzały światła dziennego i w których pokazuję Gruzję widzianą moimi oczami.
Poślubić Gruzinkę i przepaść na amen
Wracamy przez oszałamiające pejzaże Tuszetii. Wieczorne Omalo tonie w gęstej, mlecznej zawiesinie mgły, którą z rosyjska nazywa się tuman. Janek i Bartek, korzystając z fenomenalnej, mistycznej aury, idą kręcić ujęcia z drona. Krok w krok za nimi podążają dzieciaki z Dolnego Omalo – zleciały się hurtowo i mają niezłą frajdę!
Ja, stając oko w oko z nieokiełznaną naturą Tuszetii, otoczony białym oparem nieprzeniknionej mgły, myślę o swoim życiu. O tym, skąd przychodzę, kim jestem, dokąd zmierzam. Mamy rok 2019, od wielu lat mam własną firmę, od 2007 r. dzielę życie między Polskę a Gruzję, od 2014 r. mieszkam na stałe w Tbilisi. Może jestem ostatnim Tumaniszwilim, który z Polski powrócił do Gruzji? Wychowałem się na gruzińskich książkach, a poznane dzięki nim historie są ważną częścią mojego życia. Moje drugie imię, Nodar, jest gruzińskie i staram się o tym pamiętać, ale nie dla szpanu czy marketingu, lecz dla zachowania własnej tożsamości i wszystkiego, do czego się w ramach tej tożsamości poczuwam.
A bardzo mocno poczuwam się do bycia Gruzinem, do gruzińskości. Czuję się związany ze swoją prababcią Gruzinką – Nino Tumaniszwili, która trafiła do Polski po pierwszej wojnie światowej razem z mężem Polakiem – Aleksandrem Nowkuńskim. Wiele łączy mnie też z ukochaną babcią Heleną Ciemnołońską, którą nazywaliśmy w rodzinie Lalą (sporo kobiet w Gruzji nosi imię Lali). Po nich obu, a także po ojcu mam gruzińskie naleciałości. Na twarzy i na sercu. Ale tak naprawdę dopiero ostatni element wyraźnie wskazuje na moją polako-gruzińskość: już niedługo ożenię się z Gruzinką – Sophy. Życie pozmieniało mi się zupełnie w ostatnim czasie, ale wierzę, że tak miało być. Szczęśliwe przeznaczenie sprawiło, że zostanę w Gruzji na zawsze.
Baran nad jeziorem bez dna
Trzeciego dnia naszej wyprawy po Tuszetii docieramy konno nad jezioro Oreti (wynajem konia 50 GEL/osoba). Z Omalo to tylko 4–5 godzin trekkingu. Z naszej grupy dobre 99 proc. osób nigdy nie siedziało na koniu. Wolnym tempem, jak w karawanie, posuwamy się naprzód. Bez ekstrawagancji i wyskoków, za to z kapitalnym widokiem na kaukaskie szczyty. Na niektórych etapach wędrówki szlak biegnie na wysokości prawie 3000 m n.p.m. Wśród niewiarygodnie soczystej zieleni schodzimy spokojnym stępem nieco niżej, na 2656 m.
Oreti, jedno z kilku alpejskich jezior w okolicy, jest niewielkie i urokliwie mieni się błękitem i turkusem – od przeglądającego się w jego tafli nieba i trawiastych zboczy okolicznych szczytów. Jezioro nie zostało dotąd dokładnie zbadane, dlatego tutejsi wierzą, że nie ma ono dna. Legenda głosi, że kto spędzi nad Oreti noc, poczuje energię, spokój wewnętrzny i duchową integralność – tak jak ludzie z zamieszkujących tu niegdyś plemion. Dziś przekonamy się, czy to prawda.
Na razie robimy sobie zasłużoną przerwę. Na pięknej polanie znajdujemy małą farmę owiec. Płacimy gospodarzowi 150 GEL, a on wybiera dla nas dorodnego barana, oprawia go i gotuje czoban kaurma (ჩობან ყაურმა) – czyli dosłownie „karmę pasterzy”, tradycyjny gulasz w sosie własnym, do którego poza solą nie dodaje się żadnych przypraw. Trzewia i mięso są zawijane w skórę barana. Taki tobołek trafia następnie do ziemnego dołka, nad którym płonie ognisko. Gdy nasz przysypany ziemią obiad się pichci, gospodarz częstuje nas domowej roboty piwem i winem. Wkrótce nadchodzi pora na danie główne. Baran smakuje genialnie! Wypoczęci i z pełnymi brzuchami ruszamy dalej.
Supra z Metallicą
W naszym guesthouse w Omalo Sasza intonuje gruzińskie pieśni i uczy śpiewać pozostałych. Od 1500 lat muzyka i taniec stanowią fundament gruzińskiej kultury. Pewien grecki historyk pisał, że Gruzini śpiewali i tańczyli, nawet idąc na wojnę! Cóż, z mojego doświadczenia wynika, że tu śpiewa się i tańczy przy każdej okazji, a najlepszą jest supra.
Podczas tradycyjnej biesiady można posłuchać czakrulo – polifonicznego ludowego śpiewu gruzińskiego, który uznano za Arcydzieło Ustnego i Niematerialnego Dziedzictwa Ludzkości, a w 2008 r. objęto patronatem UNESCO. W 1997 r. jedną z gruzińskich pieśni „Czakrulo” wysłano w kosmos na złotej płycie z 25 najlepszymi melodiami z całego świata. To jest naprawdę coś! Powszechnie znane na świecie są też gruzińskie tańce: kazbeguri, khevsuruli, kartuli, khorumi, acharuli i partsa. Każdy inny, wszystkie pełne emocji i opowieści ukrytych we wdzięcznej, temperamentnej choreografii.
Tymczasem Sasza śpiewa, a my wszyscy robimy mu melodyjny podkład: „Łuuu”. Z godziny na godzinę, z minuty na minutę stół pustoszeje. W pewnej chwili zostaje nas już tylko trzech, a z wieczoru gruzińskich pieśni robi się Pol’and’Rock Festival. Słuchamy Booze & Glory, Dropkick Murphy’s, KATa, Metalliki i metalowego zespołu, w którym Sasza grał na perkusji.
Przy stole różne toczą się rozmowy
Wkrótce okazuje się, że Bartek, lat 19, i ja, lat 34, jesteśmy fanami starego polskiego rocka i metalu. Do wpół do drugiej w nocy śpiewamy piosenki, które na pozór nie mogłyby nas połączyć. Ale ważne, by muzyka zawsze w duszy grała – w końcu również za to wznosiliśmy chwilę temu tradycyjne gruzińskie toasty. Piliśmy też za kulturę przodków, którą możemy rozwijać i dzięki temu być zakotwiczeni w swojej tożsamości.
Gładko przechodzimy do rozmowy o alternatywnej muzyce w Gruzji (a także o pobożności, która nie wynika wcale z konkretnej wiary, tylko z tego, co człowiek ma w sercu i co chce po sobie zostawić). Kilka lat temu namiętnie szukałem zespołów, które grają rockowo, punkowo, smutno, a nie folklorystycznie. O swoich odkryciach pisałem w tekście Alternatywna muzyka w Gruzji. Zresztą do dziś przyjaźnię się z Gią Toidze z zespołu Tserili, o którym pisałem najwięcej i którego jestem fanem. Może kiedyś nagram z nimi ich utwór po gruzińsku – ten, który nucę każdego dnia.
Z wolna wszystko zatapia się w tuszeckiej ciszy. Może to wino, a może po prostu moja gruzińska dusza każe mi znów zanurzyć się w romantyczną nocną metafizykę. Nad głowami rozgwieżdżone niebo. W tle monumentalne góry Kaukazu – wieczne, będące tu od zawsze i na zawsze. Jesteśmy wobec nich ledwie drobiną, sekundą. Ale tu, w Gruzji, celebrujemy te ulotne momenty, radość życia. Gruzińska supra, toasty, śpiew, muzyka rockowa i ludowa, opowieści – wszystko to przenika się i łączy, kiedy spotykamy cudownych ludzi. Podczas kolejnej organizowanej wycieczki jak zwykle udało mi się trafić na świetną ekipę. Każda z osób wnosi do naszego wspólnego wyjazdu coś niepowtarzalnego, dzięki czemu jest naprawdę fantastycznie!
Zdjęcia i obróbka: Jan Bożek i Bartłomiej Rozkładaj
Informacje praktyczne – Tuszetia
- Lokalny kierowca z samochodem terenowym – w 2019 r. za wynajem 2 samochodów Mitsubishi Delica, na trasę Kwemo Alwani – Omalo – Dartlo – Omalo – Kwemo Alwani, zapłaciłem 1600 GEL.
- Sprawdzony kierowca: Mamuka Guluchaidze – bezpośredni numer telefonu +995 558 15 30 35. Kontakt w j. gruzińskim i rosyjskim.
- Noclegi Omalo: guesthouse’y Shina (Górne Omalo) i Tevdore (Dolne Omalo). Koszt noclegów w Omalo – od 60 GEL/os. w pokoju wieloosobowym.
- Konie na trekking (trasa Omalo – jezioro Oreti): 50 GEL/osoba, 50 GEL/przewodnik.
Tuszetię zobaczysz na moich wycieczkach
- Winny Tour z Tuszetią – jeep tour & wine tour 9 dni
- Tuszetia i Waszlowani 4×4 – jeep tour 9 dni
- Tuszetia i Chewsuretia – trekking, jeden z najpiękniejszych szlaków w Gruzji
Przybij podróżniczą piątkę!
Korzystając z podanych w artykule linków w celu rezerwacji hoteli na portalu Booking, zyskujesz dostęp do sprawdzonych przeze mnie miejsc. Ja dzięki Twojej aktywności zyskuję kilka groszy od Booking.com, co pozwala mi na utrzymanie i rozwijanie bloga PolakoGruzin.pl. Dziękuję i życzę Ci niezapomnianych podróżniczych wrażeń!