Mówi się, że podróż zaczyna się zawsze od pierwszego kroku. Kolejny warto zrobić w Gruzji. Mnóstwo tu miejsc nadal nieodkrytych, a na pewno nieoczywistych. Co najmniej kilka z nich jest w Tbilisi.
Mija kolejny rok, odkąd w 2014 r. zamieszkałem na stałe w Tbilisi. Trzy lata później zmieniłem mieszkanie na nowe, w zabytkowym budynku, który – jak cała Gruzja – ma swoje wady i zalety. Minusem jest to, że wiele rzeczy, chociażby instalacja elektryczna, działa na słowo honoru. Zdarzają się przerwy w dostawie prądu, czasem nie ma wody. Ale te drobne wady nie są aż taką udręką, jak mogłoby się wydawać, bo niesamowitym, znanym tylko Gruzinom sposobem wszystko trzyma się tu kupy, a życie upływa bez większych przeszkód. Plusem jest natomiast to, że mam teraz blisko do centrum, mogę piechotą dojść na słynny pchli targ, Suchy Most i starówkę.
Siarkowy wodospad Tbilisi
Uwielbiam tbiliską starówkę za jej niepowtarzalny klimat. I za to, że potrafi zaskoczyć takimi rewelacjami, jak siarkowy wodospad Leghvtakhevi. Mijam charakterystyczne dla miejscowej tradycji architektonicznej XIX- i XX-wieczne domy na skarpie i kręconymi schodami docieram na kamienny trakt z malowniczym mostkiem. Szumiąca rzeka Tsavkisistskali – „woda Tsavkisi” – prowadzi wprost do wodospadu w samym sercu starówki, przy ul. Botanikuri 1, u stóp Narodowego Ogrodu Botanicznego Gruzji.
Jak wielu mieszkańców Tbilisi przychodzę tu często. To świetne miejsce na spacer, które doceniam najbardziej, gdy odczuwalna temperatura powietrza dobija do czterdziestu kresek. Wodospad Leghvtakhevi, otoczony zielenią, zabytkowymi murami pobliskiej twierdzy Narikala i pionowymi, poszarpanymi skałami, daje znakomite wytchnienie od upału – i niejeden powód do zrobienia pięknych zdjęć.
Spadająca z hukiem kaskada roznosi wokół delikatną woń siarki, a po zmroku spływa kolorowymi światłami miasta, tworząc jeszcze bardziej magiczną, romantyczną atmosferę. Ciekawie jest tu też zimą, gdy mróz chwyta pędzącą wodę w nostalgiczne lodowe sople. Ludzie mieszkający w domach na skrajach okolicznych skarp muszą być prawdziwymi szczęściarzami – co dzień budzą się i zasypiają wśród tych krajobrazów i kojącego szeptu tryskających ze skał siarkowych szypotów.
Co ciekawe, wodospad i prowadzący do niego skalny kanion nie bez powodu zwą się Leghvtakhevi – wąwóz fig. Według źródeł z 1429 r. w tej jednej z najstarszych dzielnic Tbilisi rosło niegdyś mnóstwo drzew figowych. W początkach XVII w. pomiędzy wzgórzami pasma Sololaki istniały już bujne ogrody królewskie, znane też jako ogrody forteczne lub Seidabad. Urokliwy zieleniec ucierpiał podczas inwazji perskiej w 1795 r. Na szczęście zaledwie 50 lat później, w 1845 r., założono tu ogród botaniczny, który zaczął się dość szybko rozrastać. Poza bogactwem flory słynie on z grobowca znanego azerbejdżańskiego pisarza Mirzy Fatali Akhundova i ze wspomnianego już wodospadu Leghvtakhevi. Od 2012 r., gdy miasto zainwestowało w nowe mosty i wiszące nad rzeką trakty, zwiedzanie siarkowej kaskady jest dużo łatwiejsze i bezpieczniejsze. Na trasie pojawiły się też kawiarenki, można więc kupić coś do picia i świeże, soczyste pomarańcze, których słodki smak sprawia, że relaksująca wędrówka staje się jeszcze przyjemniejsza.
W tym miejscu zawsze przychodzi mi do głowy jedna myśl. Są w Gruzji atrakcje nowoczesne, piękne, są i te stare, zniszczone, nieodrestaurowane. Są zabytki sakralne i świeckie, bardziej i mniej oblegane. Ale są również takie ewenementy przyrody, jak wodospad Leghvtakhevi. Niewielu turystów do niego dociera, a warto. Po to, by nacieszyć się bezwarunkowym pięknem natury w samym centrum miasta, doświadczyć Tbilisi inaczej albo po prostu zatrzymać się w biegu, poddać chwili i przeżyć coś więcej.
Zobacz także – 7 rzeczy, które musisz zrobić w Tbilisi
Łaźnie siarkowe – wizytówka Tbilisi
Jak dojść do wodospadu? Wystarczy pójść wzdłuż rzeczki, wzdłuż łaźni. A jak dojść do łaźni? Nosem! Łaźnie siarkowe, od których bije specyficzny zapach (na szczęście subtelny, więc bez obaw), to jedna z wizytówek Tbilisi. Zresztą cała historia założycielska miasta jest z nimi nierozerwalnie związana. Uwidacznia się to już w nazwie gruzińskiej stolicy: tbili po gruzińsku znaczy „ciepły”, czyli nazwę „Tbilisi” można tłumaczyć jako „cieplice”.
Legenda głosi, że król Wachtang I Gorgasali – władca rządzący w V w. n.e. Gruzją, a właściwie Iberią, księstwem na wschodzie kraju – wybrał się pewnego razu na polowanie. Wysłał swojego jastrzębia, by ten poszukał innego ptactwa. Jastrząb wypatrzył bażanta, ptaki zaczęły się kotłować w powietrzu, a wtedy wpadły do gorącego siarkowego źródła i się ugotowały. Druga wersja legendy mówi z kolei, że król, strzelając z łuku, ranił jelenia, który wskoczył do wywierzyska z siarkową wodą i się uleczył. Bez względu na to, jak król odkrył skarb tych terenów, wiadomo, że z jego powodu zbudował miasto, do którego król Dachi, następca Wachtanga, przeniósł w VI w. stolicę z Mcchety.
Wracam wzdłuż kanionu, ze skarpy obserwując cel dalszej wędrówki. Słynnej łaźni siarkowej Orbeliani w najstarszej, ponad 1500-letniej dzielnicy Abanotubani nie sposób przeoczyć. Zjawiskowa orientalna architektura, stworzona pod wpływem sztuki budowlanej dzisiejszego Iranu, natychmiast przyciąga wzrok. Piękny fronton mieni się mozaiką bieli i błękitu, przez co wiele osób mylnie bierze Niebieską Łaźnię za meczet. Nic z tych rzeczy, chociaż przypuszczam, że coś dla ducha też się tutaj znajdzie – bo że dla ciała, nie mam najmniejszych wątpliwości.
W ciągu wieków tbiliskie łaźnie siarkowe, znane także jako Chreli Abano, odwiedzały same znakomitości: wenecki podróżnik Marco Polo, rosyjski kupiec Vasil Gagara, gruziński kartograf i historyk Wachuszti Bagrationi czy rosyjski poeta Aleksander Puszkin, który napisał: „Nie ma większej rozkoszy niż kąpiel w tbiliskiej bani”. Taką przyjemność można sobie zafundować już za 50 lari od osoby (ok. 70 zł). Kilka lat temu łaźnię Orbeliani odnowiono, obecnie można tu skorzystać z 12 indywidualnych sal z basenami siarczkowymi. Różnią się one wielkością, wyglądem i wyposażeniem. W najtańszych, kosztujących 50–150 lari, do dyspozycji są m.in. mniejsze lub większe baseny (w niektórych z wodą gorącą i zimną), prysznic, toaleta, przebieralnia, kącik wypoczynkowy czy sauna fińska. Dla wymagających jest siarczkowy apartament królewski za 500 lari (ok. 700 zł) z dużym basenem gorącym i zimnym, przestrzenią relaksacyjną, saunami fińską i turecką oraz pokojem do masażu. Ze SPA mogą oczywiście skorzystać również inni goście – w każdej sali wisi domofon, wystarczy przekręcić do recepcji, by zamówić masaż, peeling, jedzenie i napoje lub… specjalistkę od pucowania, która wyszoruje nam ciało specjalną miksturą i szorstką rękawicą. Jakby komuś znudziły się gruzińskie upały, za 100 lari może się udać do śniegowego pokoju. Panuje tam temperatura ─25°C, a ultradźwiękowe maszyny wytwarzają śnieg i mgłę…
W łaźni Orbeliani można hulać nawet do świtu, ponieważ jej część działa całodobowo. Warto przyjść tu zwłaszcza po obfitej suprze, czyli tradycyjnej gruzińskiej biesiadzie, lub po intensywnej wyprawie. Kąpiele siarkowe cudownie relaksują i odprężają mięśnie, a według miejscowych specjalistów wspierają terapię rozmaitych schorzeń: reumatyzmu, zaburzeń metabolicznych, zakrzepowego zapalenia żył, niewydolności serca, nadciśnienia czy zaburzeń układu nerwowego.
Dobrą wiadomość mam też dla tych, którzy chcieliby skorzystać z dobrodziejstw tbiliskich łaźni siarkowych, ale z mniejszą pompą i za mniejsze pieniądze. W mieście, gdzie już w XIII w. naliczono, bagatela, 65 kąpielisk, istnieją także inne źródła mineralne. Najsłynniejsze z nich to łaźnia siarkowa nr 5. Za ok. 3–15 lari można tu wskoczyć do basenu publicznego, a za 50 i więcej lari przenieść się do łaźni prywatnej. Nieważne zresztą, gdzie i za ile – łaźnie siarkowe w Tbilisi to wspaniała atrakcja turystyczna i niezapomniany relaks, którego trzeba doświadczyć, aby móc uznać zwiedzanie gruzińskiej stolicy za w pełni zaliczone.
Nocna melancholia Tbilisi
Wypoczęty jak nigdy wychodzę z łaźni siarkowych. Jest wpół do drugiej, środek nocy, ale miasto nadal tętni życiem. Kieruję się do dzielnicy Vake, gdzie mieszkałem przed przeprowadzką i gdzie nadal mam swoje ulubione kąty. Dawniej w Vake mieszkała tbiliska elita naukowa i polityczna. Może dlatego do dziś dzielnica jest tak dostojnie spokojna. Turyści raczej tu nie zaglądają, ale jeśli zechcą, na pewno znajdą wytchnienie od gwaru starówki w parku Vake, nad Jeziorem Żółwim i w okolicznych knajpkach. Jedną z moich ulubionych jest kawiarnia Luca Polare – jak wiele innych restauracji i klubokawiarni, otwarta do późna. Przez lata wpadałem tutaj na kawę o różnych porach dnia i nocy. Napisałem tu masę artykułów, załatwiłem też sporo spraw zawodowych, korzystając ze znacznie lepszego internetu niż ten, który miałem w domu.
I Luca Polare, i cały rejon Vake mają w sobie coś melancholijnego. Najbardziej lubię tu jesień, kiedy liście spadają już z drzew i unoszą się jak latający dywan spod kół przejeżdżających samochodów. Często podczas spacerów po dzielnicy myślę o wszystkich ludziach, którzy byli ze mną na wycieczce w danym roku, przez te siedem, dziewięć, dziesięć dni, krócej lub dłużej. Staram się, żeby wycieczki, które organizuję – do Gruzji, Armenii, Azerbejdżanu i innych krajów Azji i Europy – zawsze przebiegały w rodzinnej atmosferze. Zżywam się z ludźmi, których zabieram na wyprawy, słucham ich historii, a potem najzwyczajniej w świecie za nimi tęsknię. Za tymi, z którymi spędziłem tak znakomity czas, którym mogłem pokazać miejsce, gdzie mieszkam, które kocham szczerze i które potrafi też pokazać, że kocha mnie.
Dlatego zawsze dziękuję wszystkim, którzy wyruszają ze mną na Kaukaz – również za to, że przyjeżdżając tu, wspomagają zwykłych ludzi. Co mam na myśli? Nawet jeżeli teraz jestem w kawiarni sieciowej (Luca Polare można znaleźć na Vake, ale także w centrum Tbilisi, przy ul. Kote Abkhaziego, dawnej Leselidze, czy na bulwarze w Batumi), to najważniejsi są w niej ludzie. Do dzisiaj pracuje tutaj ochroniarz, z którym spędziłem wiele godzin, siedząc obok i pisząc coś na komputerze. Są kelnerki, które od lat przychodzą do pracy w to samo miejsce. Podobnie jest na trasie, gdy nocuję z moimi włóczykijami w różnych pensjonatach i hotelach albo jem w rozmaitych restauracjach – zawsze zatrzymuję się w obiektach, które od lat prowadzą ci sami ludzi, często rodziny. Dobrze za każdym razem znów ich widzieć. Gruziński świat jest inny od tego w Polsce, północnej czy zachodniej Europie. Miejsca i atrakcje nie są bezosobowe. Mają twarze konkretnych ludzi, a ludzie to historie, wspomnienia, marzenia, plany. Ważne więc, by trwały – są nośnikami wieloletnich tradycji, które tworzą prawdziwy koloryt perły Kaukazu, ten, po który tu przyjeżdżamy i którego chcemy doświadczać dziś, za rok, za dekadę. Istotne jest więc dla mnie to, by podróżować po Gruzji odpowiedzialnie, z szacunkiem do kultury kraju moich przodków. Dziękuję tym, którzy wybierając się ze mną na wycieczki po Gruzji, podzielają to podejście, rozumieją jego sens i wartość. Ja w każdym razie mam nadzieję nadal widywać tych samych ludzi w Luca Polare, jednej z wielu lokalnych knajpek, która budzi mój ogromny sentyment. W końcu nie tylko piłem tu kawę i pracowałem. Rozmyślałem, gdy dopadały mnie chandra i melancholia, typowe dla każdego, kto mieszka na drugim końcu świata, tęskni za ludźmi i krajem (bo chociaż Gruzja to mój dom, Polska też nim jest). Tu wspominałem minione wyprawy, tu również czekałem w środku nocy na tych, którzy już wsiedli do samolotu w Warszawie, by niedługo się spotkać – tak jak teraz.
50 lari to chyba ok. 70 zł, kurs chyba tak drastycznie się nie zmienił.
Dziękuję za wychwycenie, mój błąd 🙂