Kto oglądał „Władcę pierścieni”, na pewno kojarzy scenę, gdy Gandalf wjeżdżał do Shire. Zatapiał się w krainie mlekiem i miodem płynącej, sielankowej, zielonej, spokojnej, bajecznej. Takie Shire istnieje naprawdę. W moich oczach jest nim Racza – magiczny region w północno-zachodniej Gruzji, tuż pod pasmem Wysokiego Kaukazu.
Do Raczy jedzie się z Tbilisi ok. 4 godz., z Kutaisi – 2. Po drodze, na skraju regionu Imeretii, mija się herbaciane miasteczko Tkibuli. Tuż za nim zaczyna się zupełnie inny świat. Krajobraz przecinają tu szczyty sięgające ponad 3000 m n.p.m., a bogactwem są tajemnicze jaskinie, rozszalałe rzeki, bezdenne jeziora, imponujące lodowce. Pośród tej dzikiej, nieskażonej komercją natury dzieją się czasem rzeczy zagadkowe i trudne do wyjaśnienia, których nie powstydziłby się rasowy fantasta…
Spis treści
Serpentyny do raju
Fragment prostej drogi, a potem niezliczone zakręty i przełęcz Nakerala prowadzą do pierwszego z niezwykłych miejsc. Za jego sprawą region Racza-Leczchumi i Dolna Swanetia przypomina nieco polskie Mazury. Oto przed nami tafla wielkiego jeziora – rezerwuaru Shaori. Zaraz, zaraz, czy to nie brzmi niemal jak tolkienowskie Shire? A to dopiero początek uderzających podobieństw!
Zanim zanurzymy się głębiej w gruzińskie Śródziemie, w gruzińską Szwajcarię, relaksujemy się nad jednym z najpiękniejszych akwenów Gruzji. Jezioro Shaori – długie na 7,1, szerokie na 2,7 i głębokie na 1,4 km – rozlewa się błękitem w polodowcowej kotlinie na 1132 m n.p.m. Szczególnie ładnie jest tu jesienią, gdy lasy na łagodnych grzbietach Kaukazu mienią się barwami zieleni, złota i czerwieni. Malowniczo nad Shaori jest również zimą: jezioro często bywa skute lodem, a okoliczne sosny – oprószone śniegiem. Latem to z kolei świetne miejsce na wędkowanie, biwak, piknik i kąpiel (trzeba tylko pamiętać, że ze względu na unikalny mikroklimat woda jest zawsze dość chłodna). Tym razem oglądam Shaori z innej perspektywy – drona, którym mam okazję polatać po raz pierwszy. Świetna zabawa i fenomenalne widoki!
Perła z Nikorcmindy
Szlakiem wzdłuż rezerwuaru jedziemy w kierunku Ambrolauri, miejscowości uzdrowiskowej, która od XVII w. była rezydencją królów Imeretii. Po drodze mijamy ukwiecone alpejskie łąki i wioskę Nikorcminda z niezwykłą katedrą z 1014 r. Pod ogromnym wrażeniem świątyni będzie nawet ten, kto nie przepada za zwiedzaniem obiektów sakralnych.
Katedra Nikorcminda, zbudowana za panowania Bagrata III, to jedno z arcydzieł gruzińskiej złotej ery. Zachwycają tu unikalne dekoracje elewacji – płaskorzeźby ze scenami wniebowstąpienia, postaciami świętych i zwierząt – oraz wspaniale zachowane freski, zdobiące ściany katedry od podłogi aż po kopułę, które równać się mogą tylko z tymi z klasztoru Sapara albo katedry Gelati. Nic dziwnego, że zabytek ten znajduje się na liście kandydatów do patronatu UNESCO.
W cieniu jurajskich skał wulkanicznych
Okolica kryje więcej niespodzianek i wyzwala instynkt odkrywcy na miarę Indiany Jonesa. Tylko 2–3 km od Nikorcmindy wchodzi się w baśniową gęstwinę lasu. Dla jednych to po prostu wyborna lokalizacja na letni piknik, dla innych – szansa na odnalezienie ruin klasztoru i legendarnego źródła rzeki Sharauli, której wody wypływają wprost z jaskini krasowej o tej samej nazwie. Spacer przez wąski wąwóz można zakończyć kąpielą w orzeźwiająco zimnej rzece.
Komu mało – 300 m dalej znajdzie pełną stalaktytów i stalagmitów jaskinię Sakinule, czyli „zamrażarkę”. Zgodnie z nazwą w środku zawsze panuje przyjemnie niska temperatura. Niech nie będzie zaskoczony również ten, kto włócząc się po bezdrożach Raczy, natknie się na… ząb rekina. Przed wiekami rozciągał się tutaj praocean – do dziś można natrafić na przypominające o tym ślady skamielin.
Flaszka na skrzyżowaniu
W Ambrolauri czas nas nagli. Filmy z drogi same się nie nakręcą, więc zostawiamy za sobą Muzeum Sztuk Pięknych z dziełami gruzińskich malarzy i ruiny wieży Machabeli. Ale jednego miejsca odpuścić nie możemy!
Wokół uzdrowiska tu i ówdzie zielenią się małe plantacje saperavi, tsolikouri, tetra i innych lokalnie uprawianych winogron, z których powstają jedne z najlepszych gruzińskich win. Podobno Józef Stalin lubił najbardziej wino Kvanchkara, czerwone półsłodkie, powstające z kupażu dwóch endemicznych gatunków winogron, aleksandrouli i mudżuretuli, które rosną tylko w Raczy.
Gigantyczna butelka tego trunku zdobi skrzyżowanie w centrum miasteczka i stanowi swoisty znak drogowy – 300 m dalej zaglądamy do winiarni Royal Khvanchkara. Z pasją pielęgnuje się tu lokalne metody wytwarzania wina, które w XIX w. zostały udoskonalone przez dwóch miejscowych szlachciców: Dimitra i Luarsaba Kipianich. Produkowane przez nich aksamitne w smaku wino Kipiani jest dziś znane właśnie pod nazwą Kvanchkara.
Leśne duchy Raczy
Po winnej przygodzie nabieramy ochoty na inne atrakcje Raczy. Z nurtem meandrującej rzeki Rioni wjeżdżamy do głębokiego wąwozu. Las jest soczyście zielony i miło rozbrzmiewa owadzim koncertem. Piękna pogoda i wakacyjna aura są aż nazbyt zachęcające. Ptaki, motyle, trawa i góry migające za koronami drzew wyzwalają potrzebę natychmiastowego spaceru. Wędrujemy przed siebie, ciesząc się widokami, napotkanymi okazami fauny i flory, świeżym powietrzem i poczuciem absolutnej wolności.
Byłoby jeszcze lepiej, gdybyśmy… nie zgubili samochodu. Nie pytajcie mnie, jak to możliwe, nie wiem. Wysiedliśmy pozachwycać się kaukaską naturą, tu skręciliśmy, tam przystanęliśmy, ale wydawało się, że cały czas krążymy niedaleko. Zachodzę w głowę i mam nieodparte wrażenie, że ktoś lub coś spłatało nam figla – jakby Racza chciała nas złapać w macki i już nie wypuścić. W końcu znajdujemy swoje cztery kółka, wyciągamy sprzęt, Bartek i Janek zaczynają nagrywać filmy, ja pstrykam parę ujęć aparatem.
Z zagadkowego lasu dajemy nogę prosto do Barakoni ze stojącą na szczycie klifu XVIII-wieczną cerkwią Matki Bożej. Świątynia ta oraz cerkwie Archanioła w Zemo Krikhi (X w.) i św. Jerzego w Mravaldzali (XI w.) mocno ucierpiały podczas trzęsienia ziemi w 1991 r. Wcześniej też nie miały fartu, bo zostały zbezczeszczone przez bolszewików. Na szczęście udało się uratować ważne zabytki sakralne Raczy i przywrócić im dawną świetność.
Ciemność, widzę ciemność
Do Tsesi dobijamy już po zmroku. Wioska jest tak położona, że w nocy nie widać drogi. Kręcimy się chwilę po okolicy, szukając dojazdu do guesthouse’u u Madony – jest! Od progu zostajemy ugoszczeni: trochę sałatki jarzynowej, trochę lobiani (chaczapuri z fasolą zamiast sera), kawałek chleba i znakomite wino. Prosto i ze smakiem. A proste rzeczy potrafią sprawić największą frajdę. Przed snem Bartek i Janek walczą jeszcze z nietoperzem, który o mało nie wleciał im do pokoju. Jest przygoda, jest klimat, sielanka, natura, cisza. I ciemność.
Gaszę światło i nie widzę łóżka. Noc w Raczy jest czarna, nieprzenikniona. Nastawiam zegarek na wpół do dziewiątej, na śniadanie, i zasypiam jak dziecko. O 8.45 budzę się, ale głowa jest przytwierdzona do poduszki niewzruszoną mocą. Zbyt tu swojsko, przytulnie. Jeszcze pięć minut – powtarzam to jak mantrę, zresztą to moja codzienność, „priwiczka”. W mroku poranka wyobraźnia wciąż kipi surrealizmem. Pod powiekami majaczą senne obrazy mojego gruzińskiego ślubu. A raczej zmorowate wizje, w których gubię obrączki i nie mogę ich znaleźć lub trzy razy biegam, żeby się przebrać, i nie mogę odszukać ubrania. Z nerwowego snu zrywam się o wpół do dziesiątej.
Na dole od dawna trwa poranna wrzawa. Ludzie piją kawę, jedzą, rozmawiają, śmieją się. Łyk świeżego górskiego powietrza błyskawicznie stawia na nogi. I prawidłowo, bo dziś niektórzy uczestnicy naszej wycieczki będą zdobywać górę Shoda – poza Bartkiem, Jankiem i mną, bo my zamierzamy pokrążyć po okolicy i zrealizować swoje plany filmowo-zdjęciowe.
Nie mylić z Yodą!
Góra Shoda ma dwa wierzchołki: niższy sięga 3000 m n.p.m., a wyższy – 3650 m. Podejście na szczyt jest średnio trudne, ale zawsze trzeba uwzględnić własne umiejętności, doświadczenie, sprawność. Na własne oczy widziałem tu wysportowanych wymiataczy w sile wieku, którzy poziomem górskiego zahartowania wprawiliby niejednego młodzieniaszka w głębokie zawstydzenie. Ale widziałem też osoby, które mimo dobrego przygotowania nie poradziły sobie kondycyjnie.
Co więcej, w wyższych partiach gór często nie ma zasięgu komórkowego, trzeba zatem bezwzględnie pamiętać, że samotne trekkingi po Kaukazie nigdy nie są dobrym pomysłem. Bez doświadczonego lokalnego przewodnika górskiego wędrówka nie wypali i zamieni się w niebezpieczne igranie z kaukaskimi żywiołami. Zwłaszcza że nie wszystkie szlaki są dobrze oznakowane – o czym można się przekonać choćby w drodze na Shodę.
Trasa na górę Shoda zaczyna się kawałek za wioską Ghebi, do której trzeba dojechać samochodem terenowym; naszym piechurom również organizuję wygodną podwózkę. Dalej szlak jest oznaczony słabo, a od pewnego momentu – wręcz wcale. Podążając za przewodnikiem, wędrowcy mogą jednak w pełni doświadczyć piękna tych malowniczych terenów.
Wspaniałe są przede wszystkim scenerie mijanych po drodze zacisznych wiosek, zielonych górskich łąk z wijącymi się szutrowymi ścieżynami, bielących się lodowców i ośnieżonych gór. Pośród tych pejzaży człowiek gotów jest co chwilę cytować Drzewca z „Władcy pierścieni”: Mogłem wtedy całe dnie przechadzać się i śpiewać, a nie słyszałem nic prócz echa mojego własnego głosu odbitego od gór – ale akurat wtedy w zielonej pustce Kaukazu napotyka kilku pasterzy. Ci, leniwie przysiadając na kamieniach, sugerują, że najwyższa pora przekąsić coś w najlepszej tutejszej jadłodajni – na trawie, z widokiem na zielono-śnieżne szczyty i wartkie górskie strumyki. A potem w drogę!
Krok za krokiem, nieco zziajani, ale dumni z siebie, nasi dzielni zdobywcy Kaukazu stają oko w oko z imponującą Shodą. Jej dwa wierzchołki sterczą poszarpanymi graniami niczym kły tyranozaura. I znów na usta pcha się cytat z Tolkiena: Czuję się jak wiosna po zimie, jak słońce wśród liści, jak fanfara trąb, jak śpiew harfy, jak wszystkie pieśni świata…
Tarcza z niemowlaków
Następnego ranka wszyscy pospołu miewamy się dokładnie odwrotnie: jak bura zima po pięknej, złotej jesieni. Głowy nie chcą się oderwać od poduszek – wolelibyśmy nakryć się cali. Z pragnieniem snu wygrywają jednak nasze żołądki. Po śniadaniu, zwarci i gotowi na kolejne niespodzianki, ruszamy do Oni.
Zaciszne miasteczko, zamieszkane już od epoki brązu, słynie z gorących źródeł (są w pobliżu) i wielu ujęć zdrowotnej wody mineralnej. Tego dnia, 10 sierpnia 2019 r., od rana tętni życiem. Trafiliśmy akurat na doroczne święto Oni – były występy folklorystyczne, festyn dożynkowy, bazar z lokalnym rękodziełem. Przyglądamy się kolorowej, radosnej wrzawie tylko przez chwilę, bo mamy inny cel: Muzeum Regionalne Raczy z imponującą kolekcją dokumentów historycznych, rękopisów, dzieł sztuki, unikatowych artefaktów archeologii, etnografii i historii naturalnej.
Jest też w Oni eklektyczna synagoga z 1895 r., trzecia co do wielkości w Gruzji, po Wielkiej Synagodze w Tbilisi i synagodze w Kutaisi, zbudowana przez polskiego architekta i greckich Żydów z Salonik. Właśnie w tym budynku schroniły się żydowskie kobiety z dziećmi, gdy Rosjanie bezceremonialnie niszczyli okoliczne obiekty sakralne. Synagoga przetrwała ponoć dlatego, że Żydówki otoczyły się niemowlętami niczym tarczą, dzięki czemu komuniści dali im spokój. Dziś próżno szukać tu lokalnej społeczności żydowskiej, która była swego czasu jedną z największych w Gruzji – gros Żydów opuściło Raczę w latach 90. Wraz z nimi do Beer Szewy zawędrowała niesamowita opowieść o powstaniu raczańskiej synagogi. Legenda głosi, że studiującego w Warszawie rabina z Oni tak zainspirowała Wielka Synagoga przy ul. Tłomackie, że postanowił w swoim mieście wybudować świątynię na podobieństwo polskiej, zaprojektowanej przez Leandra Marconiego w stylu klasycystycznym z elementami renesansowymi. I tak też się stało. Warszawska Wielka Synagoga dziś już nie istnieje – lecz dzięki gruzińskiemu rabinowi możemy na własne oczy się przekonać, że stanowiła wspaniały przykład judaistycznej architektury sakralnej.
Raczo, co u licha?!
W Oni mieszka również mój dobry kolega, Nika Gugeshashvili, który wraz z rodzicami prowadzi Family Hotel „Gallery”. Umówiliśmy się z nim na trekking do pobliskiego wodospadu. Odpoczywamy na ławce, czekając na Nikę i dwie inne osoby, które poszły na wędrówkę przez las i gdzieś utknęły. O co chodzi w tej Raczy? Nie mam pojęcia. Zaczynam jednak przypuszczać, że dzieje się tutaj coś nadprzyrodzonego…
Racza – kaukaska syrena – kusi dziewiczą naturą, spokojnym życiem, skarbami dawnych dziejów. Tu ruiny fortecy Minda Tsikhe, tam starożytne świątynie w Sori (także bahaistyczny dom modlitwy). Z lewej i prawej – malownicze szczyty Kaukazu, lasy, winnice. Za tym i kolejnym wzniesieniem – bystra górska rzeka, drewniane chatki na ukwieconych, wręcz nierealnie zielonych łąkach. Racza łapie w sidła niczego niespodziewających się wędrowców, przyciąga coraz bardziej. Żeby zostać tu na zawsze, na dłużej. A warto choćby do jesieni, kiedy górskie lasy toną w najpiękniejszych barwach Gruzji.
Jak niemal wszystko tutaj, również szlak pod wodospad Tskhmori jest obłędny. Wokół tylko zalesiona dzicz Kaukazu, góry z wierzchołkami osnutymi mgłą i połyskującym w słońcu śniegiem. Stoją takie monumentalne, chowają przed światem zieloną kotlinę ze skromnymi domkami, w których życie toczy się niespiesznie, od rtveli do rtveli, od supry do supry. A w dole, nieopodal drogi, wije się rzeka Chalistskali. Zakręty, odnogi, meandry tak gęste, jakby były wybrykiem natury. Wkrótce słychać już szum tryskających spomiędzy skał wód Tskhmori.
Uraczyć się Raczą
Po czterogodzinnej eskapadzie wracamy do hotelu Niki, zadowoleni i głodni. Pora wydestylować domową czaczę, własnoręcznie przyrządzić gruzińskie potrawy i upiec chleb w piecu tone! Mamy okazję być zarówno świadkami, jak i uczestnikami niezwykłej tradycji, liczącej dobre kilkaset lat.
Na drewnianej stolnicy ląduje przygotowane trzy dni wcześniej ciasto z zakwasu, mąki i odrobiny soli. Formujemy owalne, płaskie bochenki chleba shoti. Gliniany piec chlebowy tone jest idealnie rozgrzany. Jednym zwinnym, zamaszystym i perfekcyjnie wyważonym ruchem bochenki zostają przylepione do wewnętrznych ścianek pieca. Jak mówi gruzińskie przysłowie: „Dopóki piec gorący, dopóty wrzucaj weń chleby”, więc wrzucamy kolejne, a niebawem raczymy się – bo gdzież, jak nie właśnie w Raczy – pysznym, pachnącym chlebem, miękkim w środku, z chrupiącą skórką. Do tego nieco gruzińskiego sera i warzyw, wyborne wino, mocna czacza, znakomite towarzystwo, a za oknem magia Kaukazu w najpiękniejszej oprawie dzikiej przyrody. Komu mało uroków życia, może jeszcze udać się na prowadzone w hotelu warsztaty malarskie i rzeźbienia w drewnie. Zdolności manualne nie mają znaczenia, liczy się dobra zabawa!
Hej, Bilbo, raz się żyje!
Spoglądam kątem oka na poweselałego Nikę i przypominam sobie nasze spotkanie w 2015 r. Właśnie wtedy opracowałem programy dwóch autorskich wycieczek do Gruzji: Racza, czacza, rock’n’roll oraz Swanetia i Racza, przygoda i czacza (ta druga łączy dwa sąsiadujące ze sobą górskie regiony). Pokazałem je Nice, który do pierwszego z programów zasugerował kilka ciekawych miejsc. Byłem mu wdzięczny za inspirujące pomysły – w końcu lokals najlepiej wie, czego w regionie warto doświadczyć, co jeszcze można tu zrobić i zobaczyć.
Wiązałem z Raczą spore nadzieje, bo to odlotowe miejsce z krajobrazami, które dosłownie powalają na kolana. W czasach radzieckich region ten był popularnym kurortem wypoczynkowym, potem popadł w zapomnienie. Chciałem przywrócić Raczy należną sympatię. Lecz chyba tylko ja byłem pełen szczerej ekscytacji, gdyż stworzone przeze mnie wycieczki nie wzbudziły żadnego zainteresowania przez aż trzy lata! Ale później, wskutek różnych zbiegów okoliczności, wydarzyła się magia. Zacząłem o Raczy częściej wspominać na spotkaniach podróżniczych, pokazywałem piękno regionu na zdjęciach i filmach, a w 2018 r. zabrałem tu na 10 dni 3-osobową rodzinę. Do imprezy dołożyłem co nieco z własnej kieszeni, bo wszystkie koszty pobytu (noclegów, jedzenia, przejazdów, atrakcji i obsługi polskiego pilota) przekraczały to, co opłaciła nieliczna rodzina. Ale to było nieistotne – dla mnie liczyli się ci ludzie, chcący przeżyć jedną z najlepszych przygód życia. Efekt? W 2019 r. zabrałem do Raczy trzy kolejne grupy, a pięć następnych wykupiło wycieczkę na rok 2020 (stan na 10.12.2019). Racza nareszcie – i słusznie – zaskoczyła! A ja wiem już, że to początek jej wielkiej kariery.
Kogo ucieszy wycieczka do Raczy? Dla kogo są takie wyprawy? Cóż, moim zdaniem dla każdego niespokojnego ducha. Dla tego, kto nie może usiedzieć w miejscu, woli ruszyć w nieznane, ku przygodzie, chce beztrosko leżeć na trawie, patrzeć w gwiazdy, spotkać ludzi zanurzonych w unikalnej kulturze i stanąć oko w oko z lodowcami, które – jak wiadomo – jedzą z ręki. Trekking i jeep tour po Raczy i Swanetii to coś dla ludzi, którzy kryją w sobie małego Bilbo Bagginsa albo przeciwnie – kochają życie w drodze, gloryfikują przyrodę, dobrą zabawę, muzykę, wolność, umieją dostrzec piękno i harmonię w prostocie, nie oczekują wygód, chcą się zmęczyć i przeżyć coś autentycznego.
Nie niewinny Buba
Racza wyzwala najskrytsze emocje i pragnienia. To miejsce sprzyjające niezapomnianym doznaniom na łonie natury, dlatego następnego dnia maszerujemy żwawo do lodowca Buba. Chociaż nazwa brzmi wdzięcznie i zabawnie, niech nikogo nie zwiedzie! Buba to kaukaski gieroj, któremu naprawdę niełatwo stawić czoła.
Bubie i innym gruzińskim lodowcom sporo uwagi poświęcił w początkach XVIII w. książę Vakhushti Bagrationi, syn króla Kartlii Wachtanga VI, a także znamienity geograf, kartograf, historyk oraz autor „Opisania Królestwa Gruzji” i „Opisu geograficznego Gruzji” (pierwsze z dzieł znajduje się na liście „Pamięć Świata” UNESCO). Oprócz światłego umysłu musiał mieć książę nie lada krzepę w nogach…
Podobnie jak Vakhushti Bagrationi, wspinamy się najpierw stromą ścieżką, pełną wyzwań dla kondycji. Cokolwiek sfatygowani, za świerkowym lasem wychodzimy na alpejskie łąki. Na 2180 m n.p.m., przy chacie pasterskiej, można wreszcie odpocząć na kamieniach, w otoczeniu morza traw i wielobarwnych kwiatów – stąd w całej okazałości widać także górę Buba i lodowiec.
Chociaż wydają się znajdować na wyciągnięcie ręki, są nadal bardzo daleko. Tutaj też kończy się oznaczony szlak – aby dotknąć stopami lodowcowego jęzora, trzeba pokonać jeszcze strumyk, kilka górskich łąk, lasów i wymagających grani (oczywiście wyłącznie pod opieką przewodnika górskiego!). Eskapada na łącznie 5–6 godzin niesamowicie intensywnego trekkingu.
Nad bezdennym jeziorem
Przedostatniego dnia w Raczy ruszamy nad Udziro – rzekomo bezdenne jezioro. Szlak zaczyna się w wiosce Utsera. Na miejscu okazuje się, że nie bardzo jest gdzie zaparkować. Ale chyba sprawiamy nad wyraz pozytywne wrażenie, bo mieszkańcy wioski służą pomocą i powalają nam bezpłatnie zostawić auto na własnym podwórku.
Wędrujemy teraz przez górski las wprost nad Udziro, którego nazwa oznacza dosłownie „jezioro bez dna”. W Gruzji są trzy jeziora o takiej nazwie – dwa pozostałe leżą w regionie Kachetii – ale tylko to jest tak niewiarygodnie błękitne, wręcz lazurowe jak egzotyczny ocean. Udziro leży na wysokości 2800 m n.p.m., na zboczu góry Katitsvera (3300 m), skąd roztacza się rewelacyjna panorama Kaukazu. To znakomite miejsce na biwak w dziczy!
Dwójka uczestników naszej wycieczki dociera zwycięsko do samego końca, gdzie spotykają się z inną grupą, prowadzoną przez Nikę. Bartek, Janek i ja odpadamy jakieś 2 km przed jeziorem – gdy tylko dowlekliśmy się na polanę, zajęliśmy się nagrywaniem filmów i zdjęciami.
Wina, wina dajcie!
Czy w Raczy trzeba więcej do pełni szczęścia? Mnie chyba jedynie porządnego snu. Każdego dnia pobytu tutaj ruszamy na długie, wymagające trekkingi. Co dzień wracamy do guesthouse’u oszołomieni niezapomnianymi przeżyciami i emocjami, ale też zmęczeni. Po sutej kolacji zalegam więc na hamaku na tarasie i znów zasypiam jak dziecko. Śni mi się wzburzona rzeka wina. Tak, bez wątpienia musimy swoją wyprawę podlać jeszcze odrobiną kaukaskiego napoju bogów…
W drodze powrotnej z magicznej Raczy zatrzymujemy się w wiosce Chorjo. Odwiedzamy tu Iuriego Gotsiridze, jednego z moich ulubionych winiarzy w regionie. Jego marani wypełniają genialne wina, słodkie, mocne, bez żadnych dodatków. Iuri rozlewa je do butelek po fancie i coca-coli oraz kilkulitrowych baniaków po wodzie. Swojskie klimaty. Zanim skosztujemy lokalnych rarytasów, wychodzimy przed dom. Iuri pokazuje nam wzgórza, na których uprawiano winogrona aleksandrouli i mudżuretuli, te na wino dla Stalina. Już za chwilę jednak uroczy staruszek o fotogenicznej aparycji, mający mnóstwo historyjek do opowiedzenia, wznosi z nami kolejne i kolejne toasty. Są i te za bliskich – rodzina Iuriego mieszka w Tbilisi, do Raczy przyjeżdża tylko na wakacje. Taka tradycja.
Rozmawiamy, czas płynie leniwie i rozlewa się w naszych żołądkach błogim ciepłem. Chociaż szkoda wracać, w końcu opuszczamy Iuriego, którego – jak to w Gruzji bywa – znaleźliśmy po znajomości. Zostawiamy u niego dziesiątki uśmiechów i podziękowań za serdeczne przyjęcie, zabieramy wyjątkowe doświadczenie gruzińskiej gościnności i przyjaźni – że o litrach wina nie wspomnę!
Zdjęcia: Jan Bożek i Bartłomiej Rozkładaj, Tamada Tour.
Informacje praktyczne
- Family Hotel „Gallery” w Oni – szczegółowe informacje na https://www.facebook.com/hotelinoni/.
- Madona’s Guesthouse w Tsesi – rodzinny guesthouse z domową kuchnią i przyjemną atmosferą.
- Guesthouse Shoda w Ambrolauri – przytulny guesthouse utrzymany w tradycyjnym stylu.
- Winiarnia Iuriego Gotsiridze – nie ma strony, numer telefonu dla zainteresowanych dostępny u mnie😊
- Lotnisko w Ambrolauri – działa od 2017 r., obsługuje loty krajowe z i do Tbilisi (lotnisko Natakhtari), Mestii i Kutaisi. Rozkład lotów http://vanillasky.omedialab.com/en/node/51, bilety i więcej informacji: https://ticket.vanillasky.ge/.
Byłam w Oni u Niko. Wtedy jeszcze hotelem rządzili jego rodzice. Byłam pod wielkim wrażeniem ich szkoły artystycznej. A ich dom… Niesamowita galeria sztuki! Od Elo dostałam przepiękny filc. W ogóle Elo była jak matka, ciepła, dbająca. Nie zapomnę, jak przywitała nas z kolacją po wycieczce w góry z której myślałam, że nie wrócę. Gdybym wiedziała, gdzie mnie zabiorą to bym nie poszła, ale jestem bardzo szczęśliwa że poszłam 🙂
Nic się nie zmieniło. Guesthouse’m nadal rządzą rodzice, a Niko to najlepszy przewodnik w całej Raczy.