Droga jest prawie w całości odnowiona, tylko niewielki odcinek nie został jeszcze pokryty asfaltem. Krajobrazy są inne niż w Kachetii czy okolicach Kazbegi. Całą widzialną przestrzeń pokrywają odmienne dekoracje. Jest zielono, bardzo zielono. W końcu to tereny jednego z największych parków narodowych w Gruzji, a nawet w Europie – jeśli oczywiście przyjmiemy, że Gruzja leży w Europie, a to dyskusyjna sprawa.
Droga biegnie równo z nurtem rzeki Mtkwari. Po prawej stronie miga zjazd na Zielony Monastyr – Timotesubani. Rzadko mam czas, żeby odbić z trasy i 17 km za Borjomi zajrzeć do ukrytej w lesie urokliwej katedry z XII w. Może następnym razem, naprawdę warto. Po lewej stronie majaczą ruiny twierdzy Petresciche, kawałek dalej znajduje się forteca Atskuri. Nie, nie tym razem. Zabytków jest w regionie Samcche-Dżawachetii tak dużo, że czasami trzeba iść na kompromis, przyjechać tu raz, drugi, trzeci.
Spis treści
Tuż obok drogi i rzeki ciągną się tory kolejowe. Z nawyku zwalniam przed przejazdem. Nigdy nie widziałem tu żadnego pociągu, ale w budce na wersalce śpi dróżnik. Czeka na Godota i z nudów liczy wypchane warzywami auta: Erti kartopili, ori kartopili, sami kartopili…Jesteśmy w Achalciche (gruz. ახალციხე), stolicy gruzińskich ziemniaków. Urok miasteczka odrodził się całkiem niedawno, niczym Feniks z popiołów, wcześniej przez stulecia kotłowali się na tych terenach Turcy osmańscy. Zresztą do Turcji to już rzut beretem. Albo butelką przedniej czaczy. Z Achalciche do przejścia granicznego jest niewiele ponad 20 km, a dalej rysują się historyczne ziemie królestwa Tao-Klardżeti (IX w.). Niby Turcja, ale jednak Gruzja.
Cuda i dziwy Achalciche pod osłoną nocy
Orientalna komnata Achalciche od progu wibruje zwyczajową groteską. Miasteczko, miejscami piękne aż do bólu, wyróżnia się specyficzną obyczajowością. Zabawną anegdotę o tym, co mnie tu kiedyś spotkało, przytaczam w ostatniej części reportażu „Pierwszy miesiąc w kraju przodków” . W skrócie było to tak, że w 2007 r. odwiedziłem w Achalciche Związek Polaków Południowej Gruzji, żeby przekazać przedstawicielom organizacji dary, które rozwoziłem w ramach akcji charytatywnej. Związek miał swoją świetlicę, gdzie młodzież uczyła się języka polskiego, a także pokój gościnny, gdzie spędziłem kiedyś noc. Moją uwagę przykuli wtedy leciwi Gruzini. Przylepieni do ławeczki na skwerze, gniewnie zerkali na mojego ojca i mnie, gdy zajmowaliśmy pokój z wielkim telewizorem – oknem na świat. Wśród dziesiątek kanałów najwięcej naliczyłemtureckich programów dla panów. Swoje wdzięki prezentowały tam panny piękne jak marzenie, a zwyczajowo zapikselowane elementy ciał miały odkryte i świeciły wszystkim, co natura dała. Nie dziwię się, że staruszkowie byli niepocieszeni. Przez nas zostali odcięci od największej tutejszej atrakcji – oczywiście drugiej po lekcjach języka polskiego. 😉
Noclegi w Achalciche to zresztą temat na osobną dyskusję. Przyznaję, że odkąd pracuję jako przewodnik po Gruzji i organizator wycieczek, spałem albo byłem praktycznie we wszystkich hotelach i hostelach w mieście. No, może poza tym o wdzięcznej nazwie Chalet, bo bez względu na nastrojową aranżację nie chciałbym proponować uczestnikom moich wycieczek noclegu w szalecie. 😀 Sam też niekoniecznie reflektuję, choć jeszcze do niedawna nie miałbym co grymasić, bo nie było zbyt dużego wyboru miejsc noclegowych.
Wiele hoteli w Achalciche opiera się na lichej desce. Wystarczy obejść budynek dookoła, odnaleźć wspornik, kopnąć i hotel przewróci się jak domek z kart. Jak bywa na zewnątrz, tak i w środku. Pewnego razu gospodyni podała na śniadanie kilkunastoosobowej grupie turystów… jednego pomidora do podziału. Wkurzyłem się jak nigdy, poszedłem do sklepu i kupiłem masę jedzenia. W kuchni nikogo nie było. Zapewne gospodyni uciekła, żeby uniknąć ewentualnej konfrontacji. Nocleg i śniadanie mieliśmy oczywiście opłacone.
Nie zapomnę też perypetii z innym lokalnym hotelem i paniami świadczącymi usługi w branży rozrywkowej. A było tak, że przy jednym z zajazdów na obrzeżach miasta otworzyła się dyskoteka dla kierowców TIR-ów, którzy jeżdżą przez Achalciche do granicy z Turcją, Iranem i Armenią. Nocowała i zabawiała się tu mieszanina obywateli wszystkich trzech krajów. Pewnego wieczora klienteli chyba nie było i jedna z pań z dyskoteki postanowiła zajrzeć do hotelu. Chodziła od pokoju do pokoju. Słyszałem w nocy stukot obcasów, ale uznałem, że to sen. Albo obsługa hotelowa. Jeden z uczestników mojej wycieczki wyznał przy śniadaniu, że w nocy obudziło go pukanie do drzwi. Wstał, myśląc, że to pomyłka lub ktoś z recepcji. Po otwarciu drzwi cierpliwie wysłuchał oferty i cennika owej stukającej obcasami pani, po czym wrócił do łóżka i poszedł spać, jak gdyby nigdy nic. Gdy to usłyszałem, natychmiast poleciałem z awanturą do właściciela hotelu. Obiecał, że sytuacja się nie powtórzy. Nie minęły dwa tygodnie, a znowu tam nocowałem. I znowu usłyszałem stukot obcasów… Dodam, że byłem wtedy przewodnikiem 50-osobowej pielgrzymki, zajmowaliśmy praktycznie wszystkie pokoje w hotelu. Nie pozostało mi nic innego – złożyłem dłonie jak do modlitwy i pomyślałem: „Panie Boże, tylko nie do księdza!”.
Spałem również w romantycznym – choć raczej wyłącznie z nazwy – hotelu Romantika. To w zasadzie kilka przytulnych pokoi w standardzie à la lata 90. oraz jedna z największych w okolicy sal balowych do wyprawiania ślubów i podobnych uroczystości. W nocy często pracuję do późna, przygotowuję oferty, odpowiadam na maile, spisuję anegdoty z drogi. Około drugiej postanowiłem, że czas spać. I wtedy ktoś zapukał do drzwi. Przeraziłem się, bo pomyślałem, że wspomniane panie z dyskoteki na obrzeżach miasta przeniosły się bliżej centrum i mają udział w branży ślubnej. „Nodari, chcesz kawę?” – usłyszałem jednak głos recepcjonistki. „Nie, dziękuję” – odpowiedziałem. Nie minęło pół godziny, a znowu usłyszałem pukanie: „A może herbatę chcesz?”. Ponownie podziękowałem i w romantycznym nastroju, zadowolony, że ktoś tak o mnie dba, poszedłem spać. Ale kiedy następnym razem gościłem z turystami w Romantice, nie było już tak beztrosko. Na sali balowej odbywało się akurat wielkie gruzińskie wesele, o czym oczywiście, jak to w Gruzji bywa, nikt nie pisnął słowa, kiedy rezerwowałem pokoje, kiedy potwierdzałem rooming list z listą uczestników ani kiedy płaciłem fakturę. Uczestnicy byli zbulwersowani, mimo że bez większych ceregieli… zostali zaproszeni na weselną imprezę. Ja zaś miałem kolejny powód do zdenerwowania… choć może bardziej okazję do wdrożenia błyskotliwego pokojowego rozwiązania. Od 2011 r. próbuję wprowadzać zachodni profesjonalizm do kaukaskiego bałaganu. Udało mi się dogadać, że wesele potrwa tylko do północy – i tak się stało! Identyczną sytuację przeżyłem też raz w hotelu Bona Dea. Człowiek cały rok planuje nowy sezon, przygotowuje umowy, rezerwuje hotele i pokoje, w wolnym czasie jeździ na dokumentację po nowych obiektach, taką w starym stylu – czyli dogląda wszystkiego osobiście, a nie przez zadanie pytania na facebookowej grupie i zawierzenie „mądrości tłumów” – a i tak czasem coś tam wyskoczy. Na Kaukazie trzeba oczekiwać nieoczekiwanego i umieć rozsądnie reagować na nieprzewidziane wydarzenia.
W końcu różne modlitwy organizatorów turystyki zostały wysłuchane i Achalciche, jedno z wielu miast w Gruzji, gdzie zostaje się zwykle tylko na jeden nocleg, doczekało się sensownego hotelu w centrum miasta. Powstał on w miejscu częściowo przerobionego dworca kolejowego. Recepcja to dawna hala dworcowa z dorobionymi skrzydłami po obu stronach, w których są nowocześnie urządzone pokoje. Obiekt ma całkiem przyzwoity standard, jest nawet lepszy od wielu hoteli w Londynie, Brukseli, Groningen, Costa del Sol czy Berlinie, w których spałem. Tutaj także miałem kilka intrygujących obserwacji. Na przykład taką, że właściciel obiektu bardzo dba o piloty do klimatyzacji i wydaje je gościom bezpośrednio z recepcji.
Pewnego razu stałem przed tym nowym hotelem dumny jak paw, bo wreszcie można w Achalciche spać bez wstydu i nadmiernych nerwów. Około 22.30 podjechały dwa autokary lokalnego, gruzińskiego organizatora, z którym współpracuje jedno z największych polskich biur podróży. Z pojazdów wysypało się prawie sto osób, uczestników wycieczki Gruzja – Armenia. Przejechali granicę i na noc dobili do hotelu. Po wniesieniu bagaży przez hotelową pomoc wszyscy turyści, już dość mocno zmęczeni, udali się na kolację do restauracji na ostatnim piętrze. Z ciekawości poszedłem sprawdzić, jak i czym karmią tu uczestników masowej wycieczki. A zatem na kolację były parówki w asyście bardzo ostrej gruzińskiej musztardy, sałatka z pomidorów i ogórków, chaczapuri, zwykły biały chleb i sałatka jarzynowa, nazywana czasem w Polsce „kaczym żerem”. To samo podano na śniadanie. Nieco oszołomiony tym kulinarnym „bogactwem”, pytam turystów, czy ich żywienie zbiorowe codziennie tak wygląda. „Nie – odpowiadają. – Mieliśmy suprę w Tbilisi i biesiadę w Erywaniu, jako fakultet. Zapłaciliśmy za każdym razem 30 USD od osoby, ale wino bardzo szybko się skończyło i musieliśmy dopłacać z własnej kieszeni”. „Życzę miłej podróży” – mówię i zabieram dalsze przemyślenia do swojego pokoju.
Nie pierwszy raz miałem okazję zobaczyć różnice w standardzie organizacji wycieczki między małą, wyspecjalizowaną, lokalną firmą, taką jak moja, a masowym biurem podróży, nastawionym na ilość, a nie na jakość. Mogę tylko wzruszyć ramionami. Każdy wybiera, co woli. Cieszę się jednak, że uczestnicy moich wycieczek mają codziennie obiadokolację w restauracjach z prawdziwie gruzińskim temperamentem – na stołach pojawiają się prawie zawsze inne potrawy, do tego owoce, lemoniada i wino do oporu. Nieważne, czy mam grupę 16 osób na objazdówce, czy 50 na pielgrzymce, czy 5 na off-roadzie. Czy stołujemy się w stylowej knajpce z tańcami i muzyką na żywo, czy w małym, rodzinnym guesthousie w sercu Kaukazu, moi turyści podczas supry, czyli tradycyjnej biesiady, zawsze poznają autentyczne, zróżnicowane smaki Gruzji i nigdy nie przywożą z wycieczki parówkowo-jarzynowej papurydy złych wspomnień.
Odkąd prowadzę blog PolakoGruzin i nagrywam filmy na YouTube, ludzie podróżujący po Gruzji, także klienci innych biur podróży, często mnie rozpoznają. Podchodzą, rozmawiają, pozdrawiają, czasami do mnie piszą i opowiadają o swoich gruzińskich doświadczeniach. Nierzadko żałują, że wcześniej nie trafili na moją ofertę. Mówią, że po prostu przyzwyczaili się do swojego organizatora, ale też – że po zakupie u niego kolejnej wycieczki zaczęli szukać informacji o Gruzji w internecie i tam znaleźli mnie. Niestety za późno.
Nie jestem od oceniania decyzji napotkanych turystów. Po to jednak od kilku lat opowiadam o Gruzji na spotkaniach podróżniczych, blogu i filmach, żeby każdy, kto przyjedzie na Kaukaz, mógł na własne oczy zobaczyć, że można inaczej, a nie tak jak na masówce. Nie będę krytykował, mogę tylko z kulturą, klasą i przymrużeniem oka pokazać, że każdy miłośnik podróży ma wolny wybór – i że może doświadczyć odwiedzanego kraju na zupełnie innym, wspaniałym poziomie. Nawet w niepozornym Achalciche, które nie od dziś stanowi jedną wielką zagadkę…
Zwiedzanie Achalciche i zamek Rabati – symbol tolerancji na pustkowiu
Korzenie Achalciche sięgają wczesnego średniowiecza. Według „Kronik gruzińskich” („ქართლის ცხოვრება”) w IX w. Guaram Mampali, gruziński książę z dynastii Bagratydów, założył w tym miejscu twierdzę Lomsia/Lomisa (z gruz. Lew – o dawnej nazwie przypomina piękny i dość drogi hotel w centrum). Pod koniec stulecia forteca trafiła w ręce wpływowego rodu Dżakeli (Jakeli), który rządził księstwem Samcche-Saatabago przez kilka wieków, a nawet konkurował o władzę z Bagratydami.
Pod koniec XII w. Lomsia zyskała nową nazwę: Achal-ciche – dosłownie Nowa Twierdza albo Nowy Zamek. Faktycznie, pierwotna konstrukcja była już wtedy solidnie umocnioną, rozbudowaną cytadelą, wokół której rozrastało się miasteczko. Wkrótce zamek zyskał kolejny przydomek: Rabati. Wiążą się z tym burzliwe dzieje, o których opowiada ekspozycja Muzeum Historycznego Samcche-Dżawachetii, działającego na zamku od 1930 r.
Oddech dawnej Meschetii
W niegdysiejszych włościach rodu Dżakeli muzeum prezentuje rozmaite obiekty kulturowego dziedzictwa Samcche-Dżawachetii, zwanej dawniej Meschetią (więcej o historii regionu wspominam w artykule „Gruzińskie bezdroża”). Interesujące są zwłaszcza artefakty paleograficzne i paleontologiczne, stare rękopisy, epigrafy, kolekcje etnograficzne, zdjęcia, dokumenty, numizmaty, zegary słoneczne, dywany, fragmenty broni i przedmioty codziennego użytku. Każdy eksponat to intrygujące spotkanie z meschetyjską kulturą, architekturą i literaturą – od czasów prehistorycznych, przez wieki średnie, aż po XX w.
Na zewnątrz XII-wieczny kompleks zamkowy Rabati obejmuje z kolei system fortyfikacji obronnych, zabytkowe łaźnie, cerkiew z IX/X w., obiekty mieszkalne i administracyjne o regionalnej i orientalnej architekturze. Są tu również… ruiny medresy, minaret i meczet Akhmedie z 1752 r. z charakterystyczną złotą kopułą (legenda mówi, że gruziński architekt wybudował go w stylu świątyni Hagia Sophia, za co został skazany na karę śmierci). Mariaż architektoniczno-religijny zamku zadziwia do momentu, gdy uświadomimy sobie jego barwną przeszłość o zapachu armatniego prochu.
W XVI w. Achalciche opanowali Turcy. Zniszczyli, co było do zniszczenia, ale też dorzucili od siebie niejedną cegiełkę. To właśnie oni przyczynili się do znacznej rozbudowy Rabati, m.in. o wspomniany meczet Akhmedie i budynki administracyjne. Przez kolejne stulecia miasteczko ze zmiennym szczęściem stanowiło ważny punkt w regionie i pozostawało pod wpływem Imperium Osmańskiego, by dopiero po wojnie turecko-rosyjskiej w 1829 r. powrócić do „zjednoczonej” przez Rosjan Gruzji. Później w powstałym tu garnizonie służyło wielu zesłańców z Polski, co czyniło miasto drugim największym po Tbilisi skupiskiem naszych rodaków w Gruzji. Żeby było śmieszniej, Achalciche i okolice są z uwagi na surowe zimy nazywane „gruzińską Syberią”. Chichot losu, że właśnie tutaj trafiali zesłańcy z powstania styczniowego.
Etniczny kocioł
Rozmaite ludy, nastawione wrogo lub wręcz przeciwnie, przewijały się przez Achalciche, co na przełomie stuleci ukształtowało unikalny charakter miasta. Choć jeszcze do XVIII w. znajdował się tu jeden z największych targów niewolników (handlowano m.in. Czerkiesami i ludźmi z Bliskiego Wschodu), twierdza od średniowiecza po dziś dzień uchodzi za symbol tolerancji etnicznej i religijnej. W Achalciche mieszały się kultury i wyznania; prawosławni, katolicy, judaiści i muzułmanie żyli w komitywie – pomijając, rzecz jasna, trudy życia i zawirowania polityczno-gospodarcze w okresie najazdu Mongołów pod wodzą Tamerlana (w XIII w. zrujnowali oni zamek) oraz późniejszej okupacji Imperium Osmańskiego (od XVI w.). Zresztą Turcy się tu zadomowili i po czasie – ale też do czasu, o czym poniżej – byli traktowani nieomal jak swojacy.
Etniczną mieszankę można było spotkać przede wszystkim w dzielnicy handlowej Achalciche. W średniowieczu mieszkali i pracowali tutaj kupcy i rzemieślnicy żydowscy, przewijali się także naukowcy, pisarze, tłumacze, podróżnicy, artyści, malarze, hafciarki, tkacze, krawcy i tragarze z najróżniejszych stron świata, którzy tworzyli wielokulturowy pejzaż Meschetii. I właśnie dzielnicę handlową, jeden z ważniejszych punktów fortecy, zwano z żydowsko-arabska Rabati – z biegiem czasu nazwa przylgnęła do samego zamku. Co ciekawe, również współcześnie znajdziemy w kompleksie alejkę pełną kawiarni i butików z rękodziełem i innymi pamiątkami. Tuż obok są urokliwe skwery z fontannami. I dobrze, że to wszystko istnieje – gdyby nie w cukierkowy sposób odnowiona cytadela Rabati, nie byłoby tu czego zwiedzać.
Radzieckie Rapa Nui
Pamiętam, że gdy w 2007 r. pierwszy raz trafiłem do Achalciche, o renowacji cytadeli Rabati na modłę Disneylandu nie było nawet mowy. Wjechaliśmy wysłużonym volkswagenem transporterem prawie na plac, gdzie dzisiaj znajdują się kasa biletowa i dekoracyjna uprawa winogron.
Na podwórzu straszyły ruiny twierdzy, zewsząd obrośnięte trawą i krzakami. Spomiędzy zielska sterczały rzeźby sowieckich głów, takie radzieckie Rapa Nui, Wyspa Wielkanocna z wąsami.
W zapyziałym muzeum, które intensywnie tchnęło dawną epoką, moją uwagę przykuł bezpiecznik elektryczny z czasów radzieckich. Niezniszczalne ustrojstwo! 😉 Ściany pokrywał wysłużony filc, fasada dla wolnej amerykanki pod spodem. (Zresztą do dzisiaj w większości domów, mieszkań i biur w Gruzji tapeta przykrywa niepomalowane i nieprzygotowane podłoże, pokryte najwyżej kilkoma warstwami gładzi, szpachli itd. Ścianę maluje się i wyrównuje zwykle tylko po to, by położyć tapetę. Przemawiają za tym oczywiście względy ekonomiczne – tak jest taniej i szybciej, znam to z własnych remontów w Gruzji). Na muzealnych ścianach zamku Rabati wisiały stare, szare fotografie i kawałki religijnych płaskorzeźb z kamienia.
Tak pewnie dzieci wyobrażają sobie nabożną wizytę w jakimś starym polskim muzeum. Coś okropnego. Te ciemne pomieszczenia, w których najlepiej poruszać się w kapciach, jak kiedyś po Zamku Królewskim w Warszawie, nieatrakcyjna ekspozycja, powiew wieków. Dziś jest już inaczej, stawia się na interaktywne wystawy, świat leci do przodu.
Kto zagląda do Rabati obecnie, pewnie nawet nie wie, że jeszcze niedawno zamek wołał o pomstę do nieba. Wiele razy wspominałem, że w Gruzji dużym problemem jest ciągły brak środków finansowych na remont i konserwację zabytków militarnych, których w Samcche-Dżawachetii znajduje się naprawdę sporo. Od Borjomi, przez Achalciche, po skalne miasto Wardzia ciągną się wieże obronne, czyli dawne systemy wczesnego ostrzegania, ruiny kilku twierdz i zupełnie zapomniane gruzińskie zabytki na styku Gruzji i Turcji, na trasie między Batumi a Achalciche, oraz w samej Turcji. Większość środków, które Gruzja dostała w czasach prezydenta Miszy Saakaszwilego, powędrowała na remont cerkwi. Militaria były przez lata pomijane, ale aż prosiły się o troskę – ku pamięci potomnych, lecz także ku rozwojowi regionu, który jest, o czym już nie raz mówiłem, pomijany turystycznie, bo ludzie błędnie zakładają, że poza Wardzią i Borjomi niczego tu nie ma.
Twierdza Rabati w 2007 r. Fot. archiwum prywatne. Ruiny twierdzy Rabati w 2007 r. Fot. archiwum prywatne.
Na swoje drugie życie ruiny twierdzy Rabati musiały od mojej pierwszej wizyty poczekać jeszcze parę lat, aż do maja 2011 r. Gdy wreszcie znalazły się środki na rewitalizację, w sierpniu 2012 r. zobaczyliśmy lukrowaną wersję czegoś, czego nigdy tutaj nie było. Włącznie z Czajkowskim, który leciał w toaletach przy głównym dziedzińcu…
Wieczorem miejsce to wygląda pięknie, w ciągu dnia potrafi jednak stracić swój blask. Niestety, co częste w Gruzji, brak właściwego konserwowania niszczy to, co zostało zbudowane od nowa ledwie kilka lat temu… Przyjaciele w Gruzji żartują, że to „gruzinuli standardi”, krajowa forma remontu – byle jak, z totalną niedoróbką, fuszerką. Przeciwieństwo remontu europejskiego, czyli „ewropuli standardi”, „ewroremonti”, którego ład przewiduje budowę pod klucz, nawet z pełnym wyposażeniem – gotową kuchnią, toaletą, płytkami, glazurą, lampami, meblami i firankami w oknach. 😀
Renesans meschetyjskiego winiarstwa
Na pierwszy rzut oka Achalciche wywołuje nieco ekstrawaganckie wrażenie. W cytadeli Rabati jest bajkowo, a dalej bywa różnie. Tak naprawdę jednak najmocniejsze strony miasteczka tkwią poza zamkiem – w utalentowanych ludziach, którzy stają na głowie, żeby pielęgnować dziedzictwo kulturowe regionu. Z Achalciche pochodził przykładowo ojciec słynnego piosenkarza Charles’a Aznavoura, który podobno powiedział kiedyś: „Gdybym mógł urodzić się drugi raz, to chciałbym urodzić się Gruzinem”. Pan Aznavourian doczekał się na dziedzińcu zamku Rabati swojej własnej gwiazdy, zresztą lokalny zespół ludowy Meskheti (dziesięciu rozśpiewanych chłopa) również ma swoją gwiazdę.
A jeszcze w 1795 r. dyplomata i podróżnik Rafiel Danibegashvili pisał, że mieszkańcy Achalciche są zupełnie przeciętni…Wybacz, Rafiel, ale poza już wymienionymi mogę wskazać kolejną niezaprzeczalnie nieprzeciętną osobę!
Giorgi Natenadze, rocznik ‘85, od ponad dekady wędruje po lasach Samcche-Dżawachetii w poszukiwaniu unikatowych gatunków winorośli. Nie byłoby w tym może nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że w XVI w. prawie doszczętnie wytępili je Turcy – niszczyli winne sady, winiarnie, wioski, co popadło. Giorgi wierzył jednak, że w pobliżu granicy z Turcją, wśród dziewiczej przyrody wulkanicznego regionu górskiego, musiały przetrwać chociaż jakieś winogronowe krzewy. I nie mylił się! Odkrył już 40 rzadkich odmian dzikich meschetyjskich winorośli, z których zidentyfikował 24 gatunki. Bada krzewinki, namnaża, pielęgnuje. Co równie ważne, przywrócił prastare uprawy tarasowe i produkcję wina zgodnie z meschetyjską tradycją, której nie było tu od 500 lat!
Po raz pierwszy spotkałem się z Giorgim w 2018 r. Słyszałem o nim od dawna. Kiedy ujrzałem przy bazarze w Achalciche czerwony znak: „Wine Route – Natenadze’s Winery”, odnalazłem Giorgiego na Facebooku i tak zaczęła się nasza znajomość. W 2018 r., w trakcie jednej z edycji programu „Gruzińskie Bezdroża 8 dni”, postawiłem sobie za punkt honoru przedstawić go uczestnikom mojej wyprawy: Sylwii i Robertowi, a także Ani i Piotrowi, od których usłyszałem wiele ciekawostek o branży winiarskiej i międzynarodowych festiwalach.
Zajechaliśmy pod dom Giorgiego zaraz po śniadaniu, ok. 10.00. Pukam do drzwi. Szczeka pies. Cicho wszędzie, głucho wszędzie. Pojechaliśmy do klasztoru Sapara, wróciliśmy po godzinie z okładem i znowu pukam do drzwi. Szczeka pies, co to będzie, co to będzie. Otwiera gość w moim wieku, sympatyczny i wyluzowany, z doskonałym językiem angielskim. Widać, że wolałby jeszcze trochę pospać, w Gruzji to nadal poranek, ale gdy siadamy w ogrodzie i Giorgi zaczyna opowiadać o swoim winie, jego oczy wypełniają się nieziemskim szaleństwem i autentyczną radością. Ma w sobie morze pasji, a zarazem doskonałe przygotowanie biznesowe.
– Znalazłem kilka winorośli, które mają ponad sto lat, oraz takie, które moim zdaniem liczą cztery stulecia i więcej – mówi Giorgi. – Każdego roku z tych starożytnych odmian robię inne wino. Tu, w mojej winiarni Natenadze, w Samcche-Dżawachetii, gdzie wszystko jest dzikie, naturalne i gdzie zdaniem naukowców narodziło się gruzińskie winiarstwo.
Giorgi opowiada, co udało mu się już zrobić. Jest szczerze podekscytowany zbliżającym się winobraniem – to będą pierwsze od XVI w. zbiory winogron z tarasowych upraw! Zgodnie z tradycyjną gruzińską metodą produkcji wina, wpisaną na listę UNESCO, winogrona zostaną zebrane ręcznie, a następnie trafią do glinianej amfory kwewri, którą zakopuje się w ziemi. Tam owoce będą fermentowały do kilku miesięcy (niektórzy winiarze skracają czas fermentacji, czasami nawet do dwóch tygodni). Proces ten nazywa się fachowo maceracją. Po nim, także w kwewri, następuje etap filtracji – pulpa z winogron, czyli czacza, osiada wtedy na dnie amfory, a nad nią wędruje wino (sam sok). Po maceracji i filtracji wino musi dojrzeć. W tym celu trunek można przelać do kadzi lub kolejnej kwewri – to już kwestia podejścia danego winiarza, jego stylu i technologii. Gruzińskie winiarstwo to ewenement na skalę światową, lecz wino Giorgiego Natenadzego z dziko rosnących krzewów winogron to prawdziwy fenomen! Zwłaszcza że produkcja jest niczym gra w rosyjską ruletkę, bo przecież te krzewy, które rosną w okolicy, w górach, nawet od kilkuset lat (rekord Giorgiego to wina z krzewu sprzed czterech wieków, próbowałem już parokrotnie!), może zniszczyć susza (plantacje Giorgiego nie są nawadniane), pożar, czyjaś głupota albo też ujemna temperatura zimą. W końcu to gruzińska Syberia, która zmusza winiarza do palenia ognisk między rzędami upraw w te cholernie zimne meschetyjskie noce…
Tego samego roku, podczas kręcenia ujęć do filmu „Gruzińskie Bezdroża”, znowu jestem u Giorgiego Natenadzego. Jego mama częstuje nas domowym ciastem. Próbujemy kupażu z czterech gatunków winogron, zbieranych z dziko rosnących winorośli z różnych części regionu. Takiego wina Giorgi jest w stanie wyprodukować 500–800 butelek rocznie, ale nie każdego roku. Największe znaczenie ma tutaj natura – to ona reguluje, ile będzie owoców. Z tego samego powodu wina z dziko rosnących winorośli nie kosztują 10 czy 15 GEL, jak w wielu gruzińskich sklepach, lecz nawet 50 EUR za butelkę. Ale nie o pieniądze tu chodzi, lecz o magię naturalnych win. Giorgi z nieskrywaną dumą stwierdza, że wyrabia najbardziej ekologiczne, organiczne wino na świecie. Muszę przyznać, że smak i zapach meschetyjskiego napoju bogów są po prostu niezwykłe!
Moja przyjaźń z Giorgim szybko nabrała winiarskich rumieńców. To on i jego rodzina sprawili, że zacząłem jeździć na festiwal naturalnego winiarstwa Raw Wine (byłem w Londynie i Berlinie). Spotykam się też z innymi młodymi winiarzami, którzy są przyszłością i gruzińskiego, i światowego winiarstwa. Nie boją się eksperymentów, testują różne rozwiązania, znają języki obce, odnajdują się nie tylko w swojej miejscowości, ale również na imprezach winiarskich w Los Angeles, Berlinie, Londynie i wielu innych miejscach. To oni wprowadzają teraz naturalne gruzińskie wina na salony i usta winiarskich dziennikarzy, krytyków, koneserów.
Podczas jednego z pobytów w Achalciche wręcz nie mogłem nie zaprosić Giorgiego i jego żony na swoje gruzińskie wesele. A Giorgi podarował mi i mojej żonie Sophy najpiękniejszy prezent, jaki mogłem sobie wymarzyć: trzy butelki niezwykłego, ręcznie numerowanego wina, wyrabianego tradycyjną metodą w amforach kwewri. Dostaliśmy dwie butelki Meskhuri rocznik 2018 – to czerwone, wytrwane wino niefiltrowane z odmian winogron Meskhuri Sapere, Meskhuri kharistvala (Bull’s eye red) i Tskhenis dzudzu tetri (Horse breast white), o nucie świeżych czerwonych owoców, soku jagodowego, dzikiej wiśni i suszonych dzikich ziół. W trzeciej butelce było wino Meskhuri Tetri 2018 – białe, wytrwane, niefiltrowane, z kupażu Akhaltsikhuri Tetri, Meskhuri Mtsvane, Chitiskvertskha Tetri (Bird’s egg white), Chitistvala Tetri (Bird’s eye white), które po pół roku leżakowania zachwyca nutami smakowymi dzikich ziół z finiszem mięty pieprzowej.
– Kiedy spróbujesz wina Meskhuri, odnajdziesz legendy meschetyjskiej historii i absolutnie wyjątkowe, zróżnicowane aromaty. Większość sommelierów twierdzi, że to najbardziej eleganckie wino na świecie – zachwala Giorgi, a ja biorę łyk i odpływam w krainę winiarskiej szczęśliwości. Wino Meskhuri ma niską zawartość alkoholu i dobrze zbalansowaną kwasowość, jest też prawdziwie harmonijne w smaku. Majstersztyk!
Nie każdy ma możliwość czy czas, by odwiedzić Giorgiego w winnicy, ale to nie znaczy, że musi się obejść smakiem. W Achalciche młody winiarz ma własną knajpkę Rabati Launge. O Achalciche można złośliwie powiedzieć, że to taki Inowrocław w Gruzji – prowincjonalna mieścina, do której niespecjalnie się jeździ, bo wydaje się, że nie ma po co, a potem okazuje się, że kryje ona rozmaite bogactwa. Dla mnie tym bogactwem jest ów młody człowiek, mój równolatek i winiarski idol, który ożywia archaiczne tradycje winiarskie i robi swoje wino. W Rabati Launge możemy smacznie zjeść, wypić i poobcować z twórcą wina z dzikich meschetyjskich winogron. Zanurzyć się w smaki historii, która po latach zapomnienia znów nadchodzi wielkimi krokami.
Wino to swoiste dzieło sztuki. Ma swój aromat i smak, w którym można odszukać kolejne poziomy głębi, lokalnego doświadczenia. Lubię ubierać te doznania w poetyckie słowa, recytować myśli na głos – niech Giorgi wie, jakie emocje wywołuje trunek, którzy tworzy z tak niewiarygodną pasją, wiedzą, cierpliwością, znawstwem. W miejscu takim jak Rabati Lounge można też zrozumieć, że w kosztowaniu wina absolutnie nie chodzi o upijanie się. Gruzini gardzą pijaństwem. Tu chodzi o smakowanie, o przyjemność dla ciała, która porusza struny duszy. A wtedy człowiek zaczyna śpiewać, wznosić toasty, tańczyć. To jest życie.
Dziedzictwo wioski Chachkari
Tymczasem życie Giorgiego Natenadzego płynie nie tylko winem. Ma on trzy hektary winnych sadów, które rozciągają się przy skalnym mieście Wardzia oraz między Wardzią a Achalciche (ich powstawanie obserwowałem od samego początku, jeżdżąc tędy z grupami nawet pięć razy w miesiącu). Duża część winnic znajduje się 10 minut drogi na południowy wschód od Wardzi, we wsi Chachkari, z której pochodzi Giorgi – winiarz, a od jakiegoś czasu także prezes Funduszu Rozwoju Chachkari.
Od 2016 r. wioska stanowi nieruchomy zabytek kultury o istotnym znaczeniu narodowym dla Gruzji. Jest częścią Krajobrazu Kulturowego Chertwisi-Wardzia, do którego należą też twierdza Chertwisi, jaskinie Vani (Vanis Kvabebi), forteca Tmogwi, wspomniany już skalny klasztor Wardzia oraz inne, pomniejsze punkty na lokalnym szlaku turystycznym. Chachkari znajduje się ponadto we wstępnym zestawieniu miejsc do wpisania na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Ogromna w tym zasługa Giorgiego. To on wpadł na szalony pomysł i sukcesywnie go realizuje, chociaż kto inny popukałby się pewnie w czoło, machnął ręką. Bo Chachkari to dziś opuszczona wioska, której nawet nie ma na mapie. Kilkadziesiąt lat temu mieszkańcy przenieśli się do pobliskiej wsi Gogasheni w poszukiwaniu lepszych warunków życia. Znaleźli je, lecz w pogoni za nowymi pastwiskami dla swoich stad nierzadko niszczyli historyczne i kulturowe obszary chronione. Nie dostrzegali ich znaczenia ani potencjału. Zwróciło to uwagę Giorgiego. To on zainicjował szeroko zakrojony projekt ratowania wioski i postarał się o nadanie jej statusu narodowego dziedzictwa kulturowego.
– Chachkari to moja rodzinna wioska. Mimo że obecnie mieszkam gdzie indziej, tu są moje korzenie – mówi Giorgi Natenadze. – To wyjątkowe miejsce na Ziemi, które ujawnia dziedzictwo, styl życia naszych przodków, ich miłość do wina i tradycji. Dziś wszyscy jesteśmy zobowiązani do wzięcia udziału w odbudowie piękna i historii Chachkari. W ten sposób powracają do życia legendy.
Projekt Giorgiego poparło już wielu interesariuszy. I nie bez powodu, bo Chachkari ma być pierwszym i jedynym żywym muzeum plenerowym w Gruzji z szeregiem wyjątkowych atrakcji turystycznych. Co zakładają śmiałe plany rewitalizacji? Ano przede wszystkim to, aby odnowić rzeźbione prasy do wina, wykute w kamiennych klifach. W całej wsi i okolicach znajduje się ponad 50 takich zabytkowych tłoczni, w których – jak mówi Giorgi – powstawało wino dla samej królowej Tamar! Wraz z prasami nowe życie zyskałyby tarasowe winnice, tradycyjne domy darbazi (więcej w części o wiosce Saro w artykule „Gruzińskie bezdroża”) i pobliskie jaskinie, w których można by… zanocować! A to zaledwie początek niespodzianek planowanych w żywym muzeum w Chachkari.
– Wyobraź sobie tradycyjny wóz uremi, który przewozi cię nie tylko w przestrzeni, ale także w czasie. Z Wardzi trafisz do Chaczkari, gdzie na własne oczy zobaczysz, jak ożywa XII w. Wyobraź sobie tradycyjną meschetyjską wioskę, położoną w starożytnym krajobrazie architektonicznym i kulturowym, której mieszkańcy witają cię w tradycyjnych strojach z czasów królowej Tamar, zapraszają na meschetyjskie jedzenie i degustację wina. Albo do wspólnej zabawy, podczas której możesz poznać lokalne gry, przymierzyć stroje, zobaczyć rękodzieło ludowe, wziąć udział w rozmaitych festiwalach czy imprezach, doświadczyć historii i kultury Meschetii – Giorgi Natenadze z nieskrywaną radością roztacza wizję przyszłości Chachkari.
Oczywiście, że na odbudowę wioski potrzeba czasu, a przede wszystkim pieniędzy, i to niemałych. Ale jeszcze bardziej niezbędne są edukacja, uświadamianie, wspólne działanie. I ktoś, kto pociągnie ten wóz historyczno-kulturowej innowacji. Wioska Chachkari i cała historyczna kraina Meschetii nie mogły trafić lepiej. Mam nieodparte wrażenie, że czegokolwiek dotknie Giorgi Natenadze, zamienia się w złoto!
I pomyśleć, że jeszcze jakiś czas temu okolice przypominały co najwyżej o kolejnych podbojach i radzieckich zakusach, po których zostało tylko gruzowisko zakurzonej beznadziei, wciąż pobrzmiewające głosami urażonych i skrzywdzonych przez los…
Mroczna karta w historii
Przez 1500 lat Gruzja była areną krwawych najazdów, pogromów i zdrad. Pewnego rodzaju odbiciem stuleci napadów ze strony sąsiadów była dokonana w 1944 r. deportacja 115 tys. Turków meschetyjskich (dżawachetyjskich) do Azji Centralnej, do dziś wzbudzająca kontrowersje. Represje trwały już od 1920 r. Gruzini zmuszali żyjących tu „od zawsze” Turków do asymilacji i zmiany nazwisk. Józef Stalin zarzucał im zaś kolaborację z armią niemiecką podczas II wojny światowej. Potomkowie najeźdźców z XVI w., który wprawdzie niszczyli, ale też budowali potęgę regionu, zostali skazani na zagładę. Na trasie wielkiej wędrówki ludu zginęło około 17 tys. osób. Do teraz zresztą wybuchają konflikty, ponieważ zarówno achalcychscy Gruzini, jak i mieszkający tu Ormianie odmawiają potomkom wygnanych prawa powrotu do porzuconych domów.
Wszystkim, którzy znają słynną gruzińską gościnność i otwartość, ta mroczna karta w historii nie mieści się w głowie. Tym bardziej to szokujące, że Gruzini, którzy nacierpieli się jak mało kto, nie otworzyli granic w 1989 r., gdy Turcy meschetyjscy padli ofiarą pogromów w Uzbekistanie. Ich tułaczka po świecie nie ma końca. Ciekawostką, na którą zwracają uwagę liczni antropologowie, jest fakt, że Turcy meschetyjscy pochodzą od gruzińskiego plemienia Meschów, zasymilowanego z Turkami seldżuckimi. Słowem: to sturczeni Gruzini! Nie pomóc braciom – brzydko, kochani Gruzini, brzydko…
Najlepsze ziemniaki są w Achalciche
Dziś Achalciche i okolice piszą nowy rozdział swoich dziejów. Rozwijają turystykę, pielęgnują też tradycje rolnicze. Jeszcze w czasach radzieckich miasteczko słynęło z sadownictwa. W jednej ze starych książek o Kaukazie wyczytałem, że eksperymentowano tu z czterema gatunkami jabłek. Wielokrotnie pytałem o to znajomych, niestety nikt nie potwierdził. Każdy natomiast zna i chwali najlepsze w kraju ziemniaki, po które przyjeżdża się właśnie tutaj. Są soczyste, pięknie pachną, robi się z nich doskonałe frytki, a smażone w kosteczkę stanowią znakomitą zagrychę do wódeczki. 🙂
Upieram się, że ziemniaki z Achalciche są najlepsze, ale niektórym moim znajomym bardziej smakują te z innych regionów Gruzji. Cóż, każdy ma swój wariant wielu różnych historii. Co jednak ciekawsze, ziemniaki do Gruzji przywieźli Niemcy. Niemieccy osadnicy emigrowali na Kaukaz (wówczas na tereny carskiej Rosji) od końca XVIII w. Osiedlili się na Kaukazie Północnym, głównie w Gruzji, Azerbejdżanie, Armenii i regionie Karsu (obecnie należącym do Turcji). W 1941 r. większość germańskich osadników – podobnie jak Turków meschetyjskich – deportowano na tereny Związku Radzieckiego w Azji Środkowej i na Syberii podczas przesiedleń ludności z rozkazu Józefa Stalina. Po chruszczowskiej odwilży Niemcom pozwolono wrócić na Kaukaz, ale niewielu skorzystało z tej możliwości. Zasymilowali się z Rosjanami albo wrócili do ojczyzny. Dziś na Kaukazie mieszka relatywnie mało Niemców, lecz pozostały po nich rozmaite budynki i kościoły (część przekształcono w muzea), a także wspomniane już ziemniaki. Mają różne kształty i kolory, ale zawsze ten sam, świetny smak!
Na gruzińskich wertepach Samcche-Dżawachetii
Kto nakarmi ciało, powinien też i ducha. Na liście must see w Gruzji są położone niedaleko Achalciche kultowe zabytki: zespół klasztorny Sapara, wielka twierdza Chertwisi i oczywiście skalne miasto Wardzia, do którego trzeba dojechać około 60 km, w stronę granicy z Armenią.
Skalne miasto Wardzia. Twierdza Chertwisi w Gruzji. Klasztor Sapara w Gruzji.
Na upartego można również pchać się na skróty do Batumi (112 km) w regionie Adżarii na zachodzie Gruzji, nad Morzem Czarnym, jednak droga przez Mały Kaukaz jest w fatalnym stanie i nadaje się raczej tylko dla samochodów terenowych. Strach złapać tam jakąś awarię. Przy wycieczkach off-roadowych, jeepem 4×4, możliwa jest oczywiście eskapada przez przełęcz Goderdzi, natomiast z wycieczkami objazdowymi jeżdżę zawsze okrężną drogą przez Kutaisi (326 km) – dalej, ale bezpieczniej, no i to jedyne możliwe rozwiązanie w przypadku autokarów, busów czy samochodów osobowych. Na spotkaniach podróżniczych wspominałem o pewnym organizatorze z Polski, który chciał nawiązać ze mną współpracę i zapierał się, że autokar przejedzie z Batumi przez przełęcz Goderdzi, bo Google pokazuje drogę. „Nie przejedzie” – tłumaczyłem bez cienia wątpliwości. Bo droga, owszem, jest, ale głównie dla terenówek – autokar nie da rady, dlatego aby dotrzeć z Batumi do Achalciche, trzeba objechać dookoła Mały Kaukaz i Góry Suramskie, jadąc przez Kutaisi, Surami i Chashuri do Borjomi i dalej do Achalciche; w drugą stronę tak samo. Ów organizator obstawał przy swoim i niespecjalnie słuchał moich sugestii. Może myślał, że jestem jakimś złym panem z biura podróży, który chce go oszukać. Dlatego wybierających się do Gruzji przestrzegam, żeby do internetowych map podchodzili z ograniczonym zaufaniem, bo nie każdy chciałby spędzić sześć do ośmiu godzin na trasie, gdzie nie wiadomo, co jest dalej. A dalej są ścieżki do tej Gruzji, która się z Gruzją kojarzy, na gruzińskie manowce poza cywilizacją, gdzie psy ogonami szczekają, gdzie wszystko jest zarazem możliwe i niemożliwe…
Okolice przełęczy Goderdzi. Przełęcz Goderdzi. Wertepy Samcche-Dżawachetii w stronę jeziora Tabackuri. Na przełęczy Goderdzi.
Pamiętam, jak jechaliśmy tędy kiedyś właśnie od strony Batumi. Piękny zachód słońca i my na malowniczej trasie, którą zwykle nic nie jeździ. A jak już jeździ, ale zepsuje się na środku drogi, to robi się przykro, bo nie ma tu wielu miejscowości, gdzie można by poprosić o pomoc. Na tymże szlaku spotkaliśmy polskich motocyklistów. Szukali kowala, żeby zespawał jakąś tam aluminiową rurkę. Podobno kowala znaleźli, lecz akurat nie mógł pomóc, bo… odbierał poród. Przygoda niech to licho – ale chodzi również o metafizykę lokalnych doświadczeń, o szansę zatrzymania się w biegu codzienności. Kto już raz pojedzie do Gruzji i zrealizuje żelazne punkty programu, powinien tutaj wrócić. Krajów do zwiedzenia na świecie jest wiele, życia na to wszystko nie wystarczy. Ale – chociaż może zabrzmię jak gruziński nacjonalista – Gruzja na pewno na to zasługuje.
I, dodam na koniec, wcale nie trzeba od razu uciekać z Samcche-Dżawachetii. Od megalitycznych fortec, przez jezioro z zatopionym grobowcem, aż po wioskę rosyjskich duchoborców – poza Achalciche, Wardzią czy Borjomi w regionie czeka jeszcze całe mnóstwo genialnych atrakcji! Piszę o nich w pozostałych artykułach z samcche-dżawacheckiej serii i pokazuję je m.in. podczas wyprawy „Gruzińskie Bezdroża 8 dni”, na którą serdecznie zapraszam gruzjofilów ze skłonnościami do włóczenia się po kaukaskich wertepach!
Gorelovka. Wioska rosyjskich duchoborców w Gruzji, region Samcche-Dżawachetii. Jezioro Parawani z zatopionym legendarnym grobowcem.
Informacje praktyczne
Jak dojechać do Achalciche?
Samochód:
- Do Achalciche można dojechać asfaltowymi drogami z Achalkalaki i Borjomi. Szutrową drogą można dotrzeć z Batumi (przez przełęcz Goderdzi – tę trasę opisywałem w artykule „Gruzińskie bezdroża”).
Marszrutka:
- Z Tbilisi – z dworca autobusowego Didube. Kursy co godzinę od 8.00 do 19.00. Bilet kosztuje 10 GEL.
- Z Batumi – ze starego dworca autobusowego w pobliżu dworca kolejowego Batumi. Odjazdy o 8.30 i 10.30. Bilet kosztuje 20 GEL.
- Z Kutaisi – kursy o 8.20 i 13.00. Bilet za 10–12 GEL.
- Z Borjomi – odjazdy co 30–60 min. Bilet kosztuje 3 GEL.
- Z Wardzi – kursy o 9.00, 13.00 i 15.00. Bilet za 5 GEL.
- Z Nakalakevi/Tmogvi (niedaleko Wardzi) – odjazdy o 8.10/8.20.
Uwaga: aktualne rozkłady jazdy i ceny mogą się różnić od podanych!
Zwiedzanie Achalciche:
- Wstęp do Muzeum Historycznego Samcche-Dżawachetii na zamku Rabati – ok. 5 GEL.
- Wejście na dziedziniec zamku Rabati – bezpłatne.
Gdzie zjeść w Achalciche?
Rabati Launge – knajpa i winiarnia należące do Giorgiego Natenadzego. Są tu dania kuchni gruzińskiej i europejskiej, przykładowo świetna zupa krem z pomidorów, najlepsza, jaką jadłem w Gruzji. Skosztujecie tu też wina z winiarni Natenadze. Na uwagę zasługuje trunek produkowany pod etykietą Wino Rabati, który w odróżnieniu od pozostałych win, wytwarzanych z dzikich winogron z Meschetii, powstaje z europejskiego szczepu Cabernet Sauvignon, rosnącego… w Kachetii. 🙂 Jeżeli chcecie dowiedzieć się więcej o Giorgim i jego winach, zajrzyjcie na stronę www.natenadze.company.
Gdzie spać w Achalciche?
- Light House Old City – wszystkie pokoje mają łazienki i TV, niektóre także balkon. W hotelu są: bezpłatne Wi-Fi, wspólna kuchnia (w pełni wyposażona, z piekarnikiem), część wypoczynkowa, ogród i taras. Hotelowa restauracja serwuje śniadania kontynentalne. Adres: ul. Ekvtime Atoneli 62, 0800 Achalciche.
- Hotel Julia – dwugwiazdkowy, pokoje z łazienkami, klimatyzacją, czajnikiem i bezpłatnym Wi-Fi. Można skorzystać z darmowego parkingu i płatnego transferu z lotniska/na lotnisko. W restauracji podają śniadania kontynentalne. Adres: ul. Ekvtime Atoneli 66, 0800 Achalciche.
- Millenium – pokoje z łazienkami i TV. Do dyspozycji gości: bezpłatne Wi-Fi, darmowy parking, bar i ogród. Restauracja serwuje śniadania angielskie/irlandzkie. W hostelu można wynająć samochód, żeby zwiedzić okolice. Adres: Ekvtime Atoneli 96, 0800 Achalciche.
Nieprawdopodobne! Nie wiem nic o Gruzji, ale gdybym widziała same zdjęcie bez tekstu, to w życiu nie pomyślałabym, że to właśnie ona! Ciekawa jestem zapowiadanej relacji!
Dzięki za ciekawy wpis. Historia Gruzji jest dość skomplikowana i duża zasługa w tym także i ZSRR. Kiedy się podróżuje po kraju, to naprawdę różne opinie można zasłyszeć. I jak sam piszesz, jest gdzieś jeszcze ta skryta nuta goryczy.
Co za pani gospodyni 😀 Ale skoro te ziemniaki takie pyszne, to zamiast jednego pomidora mogła Wam dać do podziału ziemniaka chociaż.
Cudowne widoki. A do tego te ziemniaki? Pojechałabym tam chociażby dla nich 😉