„I po diabła jedziesz do tego grajdołu?” – dziwią się ludzie. Myślą, że tam, gdzie kończy się asfalt, nie ma już niczego. Ale to jest Kaukaz, świat działa tu inaczej. Dzikie pustkowia regionu Samcche-Dżawachetia w południowej Gruzji rozpościerają się surowym, wulkanicznym krajobrazem. Krowa na szosie. Ludzi mało. Snują opowieści wiodące szlakiem przygody do innego wymiaru – enklawy rosyjskich duchoborców we wsi Gorelovka.
Do Samcche-Dżawachetii wracam z ciągłym niedosytem. Region – utworzony w 1995 r. z połączenia dwóch historycznych krain: Meschetii (okolice miejscowości Achalciche, Wardzia) i Dżawachetii (Achalkalaki, Ninocminda) – zachwyca barwami powulkanicznej scenerii, wąwozem rzeki Mtkwari, pokrytymi drobną zielenią skalnymi górami Małego Kaukazu i tarasowymi uprawami winogron, które przywrócono po 500 latach.
Spis treści
Wśród kultowych atrakcji Samcche-Dżawachetii są uzdrowisko Borjomi, skalne miasto Wardzia – jeden z najważniejszych zabytków kraju, niegdyś wielokulturowe miasto Achalciche z zamkiem Rabati, zespół klasztorny Sapara, twierdza Chertwisi. Ale to zaledwie przedsmak. Na wertepach Kaukazu odnajduję mniej znane ruiny twierdzy Tmogwi, cerkiew Saro i jezioro Tabackuri, gdzie poznaję rezolutną Ormiankę Irinkę – potem niosę jej rodzinie pomoc w czasie pandemii koronawirusa. Jadę tam, gdzie kończą się festiwale i widowiska. Coraz niżej na południe, tuż przy granicy z Armenią. Coraz dalej w Dżawachetię.
Żadna mapa nie powie, o co tu chodzi. Pewne jest tylko, że w jednym z najsłabiej poznanych turystycznie regionów Gruzji nie odhacza się kolejnych zabytków z listy do zobaczenia. Do Dżawachetii jedzie się po wiatr we włosach, radość off-roadowej eskapady, szutrowe wyboje. Po skarby przyrody i etnografii. Widoki fenomenalne i te, które wprawiają w ruch kołowrót dokuczliwych pytań o sens życia na krańcu kaukaskiego mikrokosmosu. I wreszcie jedzie się tu po przypadkowe spotkania, które zmieniają perspektywę. Nigdy nie wiadomo, co czeka za zakrętem.
Wiraże wulkanicznych pasm Trialeti
Mercedes Sprinter jest prawie pełen. Przed nami 175 km w jedną stronę, przez trzy regiony: Kartlię Wewnętrzną (Shida Kartli), Kartlię Dolną (Kvemo Kartli) i Dżawachetię (Javakheti). Kiedy ruszamy o dziewiątej rano, jest jeszcze rześko. Pomimo otwartego okna dachowego szybko robi się gorąco i duszno. Potem zimno, potem znów gorąco. „Powietrza!” – krzyczę w myślach. Świat jest nadal ogarnięty koronawirusem i chociaż można już ruszyć na krajową wycieczkę, to w nieodłącznym towarzystwie płynu dezynfekcyjnego i maseczki na twarzy. Kawałek szmatki utrudnia oddychanie, podczas upałów doskwiera tysiąckrotnie. Nie jest to coś, co chciałbym zafundować turystom. Wolę poczekać, aż zagrożenie zostanie opanowane.
Niewygody drogi przesłania jej cel: chcę poznać rosyjskich duchoborców, którzy w 1841 r. uciekli na Zakaukazie przed carem Mikołajem I. Prawie 200 lat później, 28 czerwca 2020 r., pierwszy raz w życiu jadę na wycieczkę po Gruzji jako turysta, z biurem podróży znajomych Gruzinów. Zabawnie czuję się w tej roli, zwykle to ja oprowadzam zwiedzających. Teraz mam okazję zdobyć nowe informacje od doświadczonej regionalistki – wycieczkę prowadzi przewodniczka, która jest wykładowcą uniwersyteckim i kończy właśnie magisterkę o Samcche-Dżawachetii.
W dolinie wulkanicznych grzbietów Gór Trialeckich mijamy zaciszne Manglisi (mamy tu daczę). Miasteczko to, otoczone Parkiem Narodowym Algeti, słynie z etnicznego bogactwa, katedry owianej Chrystusową legendą, mnóstwa źródeł i korzystnego dla zdrowia górskiego mikroklimatu. Przyjazne miejsce na chwilę odpoczynku.
– Ty jesteś Nodar z Tamada Tour, prawda? – już na pierwszym postoju zagaduje mnie kierowca busa. – Znam cię, jestem z Kardenakhi (Kachetii), przyjaźnię się z Vagnerem Ogiashvilim, twoim ojcem chrzestnym.
Wieści szybko się rozchodzą. A chciałem zwiedzać incognito… W Tbilisi wsiadłem do busa w masce i ciemnych okularach z korekcją, bez których niewiele widzę. Skierowałem do kierowcy gardłowe i tłumione przez maseczkę „Gamardżoba” i usiadłem nad tylnym kołem. Jak się jednak okazało, David – kolejny kachetyjski kierowca w moim życiu – od razu mnie zidentyfikował. 😀
Legenda o grobowcu z jeziora Parawani
Za Manglisi kręta droga rzuca wyzwanie żołądkowi. Kwadrans męczarni, wreszcie fragment prostej drogi. Po 38 km z ulgą dobijamy do Tsalki. Mieścina, jakich wiele, ale wrócę tu niedługo, żeby w niepozornej okolicy odnaleźć tryskające wodospadami kaniony, zabytkowe twierdze i niezwykłe historie mieszkańców – potomków grupy etnicznej Greków pontyjskich.
Wspinamy się powoli w wyższe partie Małego Kaukazu. Wokół tylko górskie łąki z białymi chmurami owiec. Na 2073 m n.p.m. rozlewa się wulkaniczno-tektoniczne jezioro Parawani, największe w Gruzji (37,5 km² powierzchni). Pogoda się zmienia, wiatr wichrzy włosy. Wpatruję się w zmarszczki na wielkiej wodzie i myślę o tym, jak na moment zatrzymała się Ziemia.
Miejscowi twierdzą, że z góry Didi Abuli (3300 m n.p.m.), wygasłego wulkanu w Górach Samsarskich, który przy dobrej pogodzie pięknie odbija się w jeziorze, czasami unosi się dym. W głowie przelatuje mi poezja Marcina Świetlickiego – wiersz „Pod wulkanem”, grają mi w duszy Świetliki. Ja też zdejmuję czarne okulary. Świat wokół ma dziesiątki barw. Prawdziwy. To nie jest Gruzja z przewodników i katalogów biur podróży. To jest Gruzja, która może albo rozczarować, albo pozytywnie zaskoczyć.
Łapię to ulotne doświadczenie duchowe – w końcu jadę w sprawach duchowych, poznać duchoborców. Na szlaku nie brakuje innych okazji do refleksji. Wulkan Didi Abuli patrzy mi w oczy. Z drugiej strony, znad brzegów jeziora Tabackuri, widzi go zaprzyjaźniona ze mną ormiańska rodzina Martirosyanów. Widzą go też dżawacheccy pasterze. Latem wędrują sobie tylko znanymi szlakami między Parawani a Tabackuri (jezior nie łączy żadna „oficjalna” droga), żeby na bujnych pastwiskach budować sezonowe osady z plandeki, drewna i kamieni. Czy spomiędzy kłębów owczej codzienności dostrzegają jeszcze wielowątkowość okolicznej przyrody? Zaglądają pod powierzchnię poszarzałej niekiedy rzeczywistości?
Głęboko na dnie jeziora Parawani tkwi majestatyczny grobowiec z epoki brązu. Chociaż mierzy 900 m², przez stulecia nikt nie miał pojęcia o jego istnieniu. Pewnego dnia Wachtang Licheli, profesor Uniwersytetu w Tbilisi, postanowił zweryfikować prawdziwość lokalnej legendy. Ludzie mówią, że dawno, dawno temu w bogatym zamku u stóp góry Abul mieszkał król Paravana z córką. Księżniczka była bardzo piękna i gdy dorosła do małżeństwa, pod zamkiem zjawiło się wielu chętnych kawalerów. Aby wybrać najlepszego, król ogłosił zawody. Ale księżniczka nie chciała rozlewu krwi i powiedziała, że jej mężem zostanie ten, kto przyniesie nieugaszony ogień. Adoratorzy ruszyli na poszukiwania, lecz przez lata żaden nie powrócił. Nieszczęsna księżniczka zaczęła płakać z żalu – obfite łzy zalały zamek i królestwo Paravany. Czy tak było? Nie wie nikt, ale na dnie jeziora oprócz potężnego mauzoleum nurkowie odnaleźli sekretny tunel oraz misternie zdobione ceramiczne miski, słoje i inne przedmioty gospodarstwa domowego z IV–II w. p.n.e. W wodach Parawani, które niczym kameleon zmieniają barwy od błękitu po granat, czai się jeszcze wiele tajemnic. Gdyby chramule, pstrągi, napoty albo karpie umiały mówić, pewnie rzekłyby o nich słowo…
Objawienie nad otchłanią błękitu
Słyszę terkot, jakby ktoś nakręcał budzik. Wypatruję derkacza zwyczajnego – bezskutecznie. Jezioro Parawani jest ostoją ptaków IBA (Important Bird Area), ale przedstawiciel rodziny chruścieli o brązowym upierzeniu sprytnie zaszył się w podmokłych zaroślach. Na południowym brzegu znajduję za to, ukrytą między chatami, płotkami i piramidalnymi stogami z zasuszonego krowiego łajna, cerkiew św. Nino w wiosce Poka. Opowieści głoszą, że mniszka wędrująca z dalekiej Kapadocji zatrzymała się tutaj na odpoczynek i doznała objawienia. Ukazał się jej człowiek o jasnej twarzy i przekazał zapieczętowany list od Zbawiciela, nakazujący dalszą wyprawę do Mcchety. Tam, na wzgórzu u styku rzek Mtkwari i Aragwi, św. Nino postawiła pierwszy na ziemiach gruzińskich krzyż (w jego miejscu znajduje się obecnie monastyr Dżwari, czyli monastyr Krzyża, z VI w.). W ten sposób chrześcijaństwo zawędrowało do Gruzji – i za sprawą św. Nino już w 337 r. stało się religią państwową (Gruzja przyjęła chrystianizm jako drugi kraj na świecie, po Armenii).
Legenda św. Nino rozsławiła Pokę. Co roku 1 czerwca (od 1999 r.) klasztor organizuje święto ku pamięci chrzcicielki Gruzji. Na kanwie religii rozwijają się lokalne atrakcje. Od 2002 r. działa tu pracownia emalii, w technice cloisonné tworząca piękne dewocjonalia i świecką biżuterię. Jest też sklepik, a w nim zakonnej produkcji świece, albumy ze zdjęciami, chleb, wypieki, czekolady, trufle, konfitury i aż 16 gatunków ekologicznego sera, łączącego tradycje gruzińskie i francuskie – zdradzają to nazwy serowych przysmaków: Javakhien Bleu, Brévis, Monastique Bleu, Pagas Bleu Poka, Piramide Grise, Canéo, Castanéa, Mollett. Tak genialnych serów różnego rodzaju nie jadłem nigdzie indziej w Gruzji! Wiem, że można je kupić w tbiliskim sklepie Georgian Kalata, zaopatrywałem się tam parę razy, ale przecież w miejscu pochodzenia zawsze wszystko smakuje lepiej.
Jeśli kogoś przyciśnie większy głód – może w wiosce Poka skosztować którejś z kilkudziesięciu potraw przyrządzanych według klasztornych przepisów. Zakonnice przygotowują wszystko własnoręcznie, uprawiają i zbierają lecznicze zioła i rośliny charakterystyczne dla okolicznych alpejskich łąk. I tak kapadocka mniszka sprzed wieków przyciąga nad jezioro Parawani wiernych i zaciekawionych historią chrześcijaństwa – jej imieniem została także nazwana miejscowość, do której teraz zmierzamy.
Brzegi Saghamo odejmują mowę
Po drodze mijamy schowaną w Górach Samsarskich megalityczną twierdzę Abuli i kawałek dalej zatrzymujemy się nad jeziorem Saghamo (Wieczornym). Leży tylko trochę niżej od Parawani – na 1996 m n.p.m. Wypiętrzony wulkaniczny brzeg nie jest wysoki. Drzew praktycznie nie ma. W wodzie nurzają się trawiaste cyple i wysepka. Pod butami chrzęszczą kamienie. W dole majaczą stawy hodowlane. Podchodzę pierwszy, pytam o pozwolenie, po chwili łażę po kładce nad basenami. Rybacy oferują tu świeże ryby.
Odzywam się po rosyjsku, od razu widzę, że mam przed sobą Ormianina. Za mną wchodzi Gruzin, zagaduje po gruzińsku, Ormianin odpowiada po rosyjsku i łamanym gruzińskim, że nie rozumie… W oddalonym o ledwie 12 km klasztorze Poka działa co prawda szkółka weekendowa, która uczy miejscową ludność ormiańską języków gruzińskiego i angielskiego, ale nie każdy tam trafia. Po raz kolejny jestem więc świadkiem typowej scenki rodzajowej na kulturowym pograniczu. Za moment ja, Polak o gruzińskich korzeniach, tłumaczę rozmowę Gruzina i Ormianina mieszkających w Gruzji od urodzenia. Trzeba mieć gruzińską duszę, żeby się nie zirytować, że we własnym kraju człowiek nie może się dogadać z drugim… W kulturowym kalejdoskopie znalazło się też miejsce dla Francuza. Miejscowi powiedzieli mi, że mieszka on w wiosce Tbeti i robi sery. Może kiedyś go odwiedzę. Teraz Ormianin pokazuje mi czerwone kropki na pstrągach, które trzyma w wiadrze po farbie.
– Zobacz – zachwala. – Moje ryby są takie same jak w Sewanie, największym jeziorze Armenii.
– Po ile kilogram? – Teraz nie kupię, nie mam jak, ale wrócę tu za jakiś czas.
Kraina lodu i ognia
Wkrótce docieramy do Ninocmindy. Miasteczko nazwano tak w 1991 r., aby upamiętnić św. Nino. Wcześniej była to wieś Bogdanovka – rosyjski rys zdradza dzieje miejscowości. Mieszkało tu wielu duchoborców. Po podbiciu Karsu w 1878 r. część z nich przeniosła się do obwodu karskiego, niektórzy wyemigrowali 20 lat później do Kanady. Dziś po duchoborcach nie zostało w Ninocmindzie wiele śladów – jedziemy dalej.
Tak jak cała okolica, wulkaniczny Płaskowyż Dżawachecki jest płaski, pokryty stepem, licznymi mokradłami i jeziorami. Niegdyś wiodły tędy szlaki handlowe z Armenii do Bizancjum. Teraz mało kto tu zagląda. Krajobraz zmienia się kilkakrotnie. Mkniemy w stronę chmur i plam wielkiej wody. Po alpejskich łąkach hula wiatr, falują harfy traw, niemal jak w powieści Trumana Capote’a. Jedziemy dalej, ku zapomnianym przez świat wsiom z przeraźliwie brzydkimi domami, które popadły w ruinę.
Jesteśmy ok. 2000 m n.p.m., prawie na tej samej wysokości co słynne wioski Uszguli (w Swanetii) i Omalo (w Tuszetii), miejscami nawet nieco wyżej. A pejzaż jest zupełnie inny, niegościnny. Przeglądam nagrane filmy i zdjęcia. Jak to pokażę, zaraz się zlecą krytycy i zaczną znowu krzyczeć, że nie kocham Gruzji, bo pokazuję brzydotę, że robię Gruzji antyreklamę! Sorry guys, to też jest Gruzja. Gruzja „islandzka”. Pieśń lodu i ognia, echo wulkanów wypluwających wokół stawów hodowlanych skamieniałą dziś lawę. Walające się głazy przywodzą na myśl film katastroficzny albo baśnie o gigantach, kojarzą się z Islandią, Skandynawią, Szkocją. Mijamy prawosławne krzyże z poprzeczną belką w dolnej części. To kolejny znak, że jesteśmy w niegruzińskiej Gruzji, w innym czasie i przestrzeni…
Wokół tylko bezmiar jezior i nisko zawieszone podniebne kołtuny bieli, których cienie suną leniwie po łąkach i polach. Między nimi rozłożyły się te brzydkie wioski, gdzie w domach pali się gównem, nie drewnem. Nie ma tu za dużo drzew. Człowiek kupuje chleb w jednej z wiosek, wącha, próbuje. Myśli sobie: „Coś jest nie tak z mąką”, zastanawia się, dlaczego chleb smakuje tutaj inaczej niż w Tbilisi. Gówniany chleb…
Rosyjska wieś pośród gruzińskiego żywiołu
Zaledwie 11 km od Ninocmindy znajduję to, po co wybrałem się do Samcche-Dżawachetii. Gorelovka. Na pierwszy rzut oka – kolejna identyczna wioska w Dżawachetii. Od razu zjawia się gang rowerzystów w silnej grupie wiekowej 7–11 lat. To Ormianie (stąd jest niecałe 15 km do granicy z Armenią), ale akurat ci, co jest tu rzadkością, mówią po gruzińsku.
Nietrudno odnaleźć właściwe podwórze. Już z daleka odzywają się dziwnie znajome słowiańskie echa… Łowicz, Zalipie… Łąki, wrzosowiska, jeziora. Podłużne pobielone chałupy z drewna, drzwi i okiennice malowane w kwiaty, niebieskie płotki, dachy pokryte darnią (ziemią i trawą). Pejzaże niczym z gry „Wiedźmin 3”, pola i wodne zalewiska z „Wiedźmina 1”, z wioski Odmęty. Niedaleko stąd dziesiątki jezior, w tym Parawani, które na dnie skrywa skarb. Migocze osada z innego wymiaru. Pani Jeziora, dawne bóstwo, które opiekuje się jeziorem, i król Rybak, jedyny, który choć mówić nie jest w stanie, rozmawia z Panią Jeziora – nasuwają się skojarzenia. Magia, której być może nikt poza mną nie zobaczy, ale ja tak to widzę. Bez baśniowości świat tylko traci. Szczególnie teraz, w czasach, w których żyjemy, i szczególnie w takich miejscach, jakie widzę za szybą pędzącego Sprintera.
We wsi czeka na nas Daria Strukova, młoda przedstawicielka duchoborskiej wspólnoty. Do naszej grupy, w większości gruzińskiej, mówi po gruzińsku ze specyficznym rosyjskim akcentem. Dopiero gdy rozmawia przez telefon, przeskakuje na czysty, śpiewny rosyjski. To jak powrót w czasie albo błąd w Matriksie, jesteśmy na pograniczu, na nieprzyjaznej ziemi, którą ten i ów nazwałby bez poetyckiego zadęcia totalnym zadupiem.
Dla mnie to nie nowość, na studiach uwielbiałem dodatkowy lektorat o pograniczach. Prowadziła go bardzo surowa profesor, która oczekiwała, że na każde zajęcia będziemy dla naszej skąpej trójki słuchaczy (dwóch dziewczyn i mnie) szykować prezentacje. Tak poznałem dzieje polskich pograniczy, przypomniałem sobie wizyty na Litwie, opowieści rodziny i turystów. Słuchałem o feministycznych pisarkach z francuskojęzycznej Belgii, które również żyły na swoistym pograniczu, z daleka od paryskiego epicentrum kultury i myśli. Dowiedziałem się wiele o kresach bałkańskich, gdzie sytuacja jest bardzo podobna jak na Kaukazie – geograficznie, historycznie, kulturowo i socjologicznie. W pewien sposób dzięki tym zajęciom, a także historii kultury litewskiej zakochałem się w tematyce pograniczy.
Duchoborcy – pacyfiści zapatrzeni w Chrystusa
Daria Strukova nie ma kolorowej spódnicy ani kwiecistej chusty na głowie jak jej duchoborskie prababki. Ale wygląda zjawiskowo, jak przybysz z innej planety. Snute przez nią opowieści o kulturowej spuściźnie przodków też są z innego wymiaru.
Duchoborcy, czyli Bojownicy Ducha, to grupa religijna, która na początku XVIII w. wykształciła się z rosyjskiego prawosławia. Rosyjscy hipisi odrzucają religijne dogmaty, ideę liturgii, Trójcy Świętej, piekła, nieba, chrztu, grzechu pierworodnego i zmartwychwstania Chrystusa. Nie piszą świętych ikon, nie potrzebują kapłana ani nie mają cerkwi, bo mówią, że nie ma tam Boga – on jest w sercu każdego człowieka. Gromadzą się jednak co niedzielę w jednej z podłużnych chat, aby śpiewać po rosyjsku psalmy, hymny i pieśni religijne. Mężczyźni i kobiety modlą się osobno. Nikt nie robi znaku krzyża.
– Duchoborcy bywają nazywani sektą, ale wewnątrz naszej grupy, w przeciwieństwie do wielu innych ruchów religijnych, nie ma przymusu wiary. Nie ma guru ani żadnej formy instytucjonalnej. Modlą się ci, co chcą. Jest w naszej społeczności sporo młodych, którzy w ogóle nie praktykują. Ale znają nasze modlitwy – wyjaśnia Daria.
Słucham jej i zastanawiam się, jak długo przetrwa unikalna duchoborska kultura. Po upadku komunizmu zakazane przez radziecką Rosję obrządki religijne wróciły, lecz już nie z taką siłą co kiedyś. Daria mówi, że obecnie tylko 10 osób spotyka się regularnie w podłużnej chacie i modli tak samo jak 200 lat temu – czworo młodych (w tym ona) i seniorzy. Modlitwy duchoborców nie są nigdzie spisane, przechodzą w formie ustnej z pokolenia na pokolenie. A z każdym pokoleniem tradycje coraz bardziej się rozwiewają…
W ochronie dziedzictwa duchoborców z Gorelovki pomaga dom spotkań. Orientalny, błękitno-biały budynek powstał w 1847 r., pięć lat po tym, jak wygnani na Kaukaz Bojownicy Ducha dotarli do niegościnnej przyrodniczo Samcche-Dżawachetii. Dawniej wspólnota prowadziła tu sierociniec (Sirotski Dom), do którego trafiały dzieci różnych wyznań. W czasach ZSRR obiekt zamieniono w muzeum – obecnie działa pod nazwą Muzeum Lukerii Kałmukowej. Mieszkańcy troszczą się o budynek w miarę własnych możliwości, również finansowych. Pasja i pamięć o przodkach pozwalają utrzymywać i rozwijać to miejsce pomimo trudów codziennego życia. Ale jak długo jeszcze? Pytanie, jak się szybko okazuje, wcale nie jest bezzasadne.
Wielka wędrówka po wolność
Duchoborcy od pokoleń żyją w zgodzie z przyrodą. Często unikają używek i nie spożywają mięsa. Wierzą, że ludzie są z natury dobrzy. Miłują pokój, nie udzielają się w polityce, a jako pacyfiści odmawiają służby wojskowej. W 1899 r. ustawili z konarów wielkie ognisko, na które rzucili 8 tys. karabinów – nie będą walczyć (podobne ogniska z atrapami broni stawia się dziś w celach symbolicznych, w Gorelovce stos znajduje się w jaskini nieopodal wsi). Antymilitarną postawą duchoborcy podpadli carowi Mikołajowi I. Prześladowani i torturowani, opuścili Rosję. Ich drogi rozeszły się na trzy strony świata.
Duchoborcy w Kanadzie
Jedna grupa duchoborców trafiła do Kanady, gdzie jako doskonali rolnicy byli witani z otwartymi ramionami. Migrantom – również mołokanom, grupie wyznaniowej bliskiej duchoborcom historycznie i częściowo religijnie (jedni z drugimi nie mają dziś kontaktu, a w Gruzji mołokanie mieszkają w regionie Kachetii, we wsi Ulianovka, blisko Lagodechi i granicy z Azerbejdżanem) – pomogli w ucieczce za ocean kwakrzy i rosyjski powieściopisarz Lew Tołstoj. Wielu uchodźców nie przetrwało dalekiej wyprawy. Zmarli z wycieńczenia i wskutek chorób, które rozpanoszyły się podczas wymagającego rejsu bydlęcymi łodziami. Ocaleli osiedlili się m.in. w prowincjach Kolumbia Brytyjska i Saskatchewan.
W Kanadzie duchoborcy żyli w niemal całkowitej separacji. Nigdy nie chodzili do szkoły, nie uczyli się języka angielskiego ani francuskiego. Chcieli być częścią społeczeństwa, ale zarazem pragnęli egzystować na swój unikalny sposób, za co spotkały ich kolejne traumatyczne szykany. Siłowe zabieranie dzieci i przemoc instytucjonalna ze strony rządu Kanady wywołały falę protestów. Doprowadziły też do wewnętrznej dezintegracji Synów Wolności. Starsze pokolenie wciąż pamięta niezasłużone krzywdy. Młodsze żyje już w innych realiach – dostosowało się do szklanych biurowców, szpilek i krawatów, robi karierę. Tylko garstka pielęgnuje dziedzictwo kulturowe.
Duchoborcy w Gruzji
Druga część duchoborców nie zdecydowała się na podobną eskapadę i została na Starym Kontynencie. Po kilku miesiącach wyczerpującego marszu dotarła na tereny Ukrainy i Kaukazu. Kierunek kaukaski był na rękę carskiej Rosji – nieprzyjazne krainy Dżawachetii i Kartlii zapełniły się mięsem armatnim. Rosjanie pomyśleli, że w razie najazdu Turcy zarżną najpierw duchoborców, a dopiero później ruszą na carskie garnizony i wojska…
W Gruzji, w Samcche-Dżawachetii 800 duchoborców założyło 10 wiosek. Były to m.in. Gorelovka (założona w 1842 r. i nazwana na cześć wioski Goreloye w Tavrii, skąd przybyli rosyjscy duchoborcy – obecną nazwę zyskała w latach 90. XIX w.), Orlovka, Spasovka, Efremovka, Kalinovka, Rodionovka, Tambovka i Bogdanovka, przemianowana potem na Ninocmindę. Nie wszyscy zagrzali tu miejsce – ze względu na trudne warunki część ludzi stosunkowo szybko wyemigrowała, m.in. do Kanady. Kolejna fala emigracji przypadła po upadku ZSRR, gdy w Gruzji ożywiły się nastroje nacjonalistyczne i rosyjscy przybysze nie byli już mile widziani.
Jeszcze w latach 90. XX w. w Gruzji żyło ok. 2000–4000 duchoborców (nikt dokładnie nie liczył). Dziś w każdej porosyjskiej miejscowości mieszka przynajmniej jedna duchoborska rodzina, lecz z biegiem lat ich liczba drastycznie się kurczy. W słynącej z pięknej architektury Gorelovce duchoborców jest najwięcej – ale to wciąż mała populacja, ledwie 40 osób, przeważnie starszych. Tylko w kilku rodzinach są dzieci.
Ukwiecona proza życia
Duchoborcy uważają Gruzję za swoją ojczyznę, lecz młode pokolenie nierzadko przebąkuje o chęci wyjazdu do Rosji. A to okazuje się niełatwe, bo dawne majątki przeszły w inne ręce i trudno je odzyskać, nawet gdy ma się dokument własności. W 2007 r. część duchoborców z Gorelovki wyemigrowała jednak do rosyjskiego Tambowa, aby zacząć nowe życie. Podobne marzenie mają kolejne pokolenia. Nastolatkowie po skończeniu lokalnej, gruzińskiej szkoły nie widzą perspektyw. Mają internet i są zaprzyjaźnieni z nowymi technologiami, ale co z tego? Mówią, że wieś ogranicza ich rozwój. Daria marzy o studiach. Jeszcze rozważa, jakie wybierze, ale wie, że prędzej czy później opuści osadę.
Życie na dżawacheckiej prowincji jest wymagające. Zima trwa nawet kilka miesięcy, przez resztę roku miejscowa ludność staje w szranki z polem i oborą. Trzeba obrobić nieurodzajną ziemię, zagrabić siano, iść na popas z bydłem, wydoić, zlać mleko do blaszanych kanek, zrobić sery (z ich produkcji wieś słynęła w czasach radzieckich). Żyje się może lepiej niż jeszcze parę dekad temu, ale wcale nie lżej. Jednak bez względu na przeciwności losu duchoborcy żyją blisko natury. Doceniają to, co mają. Dbają o czystość środowiska równie mocno jak o własne tradycje. Widać to w każdym zakątku ich urokliwej, kolorowej wsi – także za drzwiami domów. W skromnych wnętrzach królują barwne, kwieciste hafty. Duchoborskie babuszki ozdabiają nimi co popadnie: serwety, narzuty, poszewki, ręczniki. I oczywiście stroje.
– Nie ubieramy się w nasze tradycyjne stroje dla turystów. One służą nam do modlitwy, nie są formą maskarady – podkreśla Daria Strukova. – Przyjedź do nas w niedzielę rano, o wschodzie słońca, to zobaczysz duchoborski ubiór.
Duchoborcy z Gruzji niechętnie wystawiają swoją kulturę na pokaz. Ale na pocieszenie częstują spragnionych przybyszów innymi lokalnymi smaczkami. Tradycyjne duchoborskie danie, czyli placki (z rosyjskiego pierog) z ziemniakami w środku, jest sycące. I tłuste jak cholera, upaćkałem cały sprzęt nagrywający. Brat Darii przyniósł te pierogi zupełnie niespodziewanie, w niebieskiej misce na pranie. Jemy na stojąco, pod chmurką. Ma to swój niezaprzeczalny klimat.
Nieoczywiste miejsca na mapie Gruzji
Gorelovka przyciąga coraz więcej ciekawskich. Wkrótce i ja znowu tu przyjadę. Chcę przeżyć to solo, pogłębić swoje doświadczenie, unikając jednocześnie „ludzkiego zoo” – pokazywania wnętrz domów, ludzi i ich codziennego życia jak eksponatu. Wielokrotnie wspominałem o tym podejściu na spotkaniach podróżniczych, blogu i w filmach, chociażby przy okazji opowieści o sezonowych osadach pasterskich i domach ludzi znad jeziora Tabackuri. Oglądam na YouTube takiego łysego gościa, Anglika, który jeździ po Postsowiecji. Mówi po rosyjsku i ma naturalny „dar” pakowania się obcym ludziom do domu, pokazuje, jak żyją, nagrywa. Raz pokazał pijanego, bekającego alkoholika pod budką z piwem w Cziaturze – czy to promocja Gruzji, czy szydzenie z ludzi? Mam mieszane uczucia. Tak czy inaczej, trudno mi się przekonać do wchodzenia z butami w czyjąś prywatność, ja tak nie umiem… Przede wszystkim jednak świadomie nie chcę tego robić. Granica w przedstawianiu świata jest bardzo cienka i oczywiście dyskusyjna. Dla mnie zostaje przekroczona w momencie, gdy reportaż o życiu na drugim końcu świata zmienia się w mało wyrafinowany, niekiedy urągający ludzkiej godności vlogerski show.
Zarazem bardzo chętnie zabiorę do Gorelovki turystów. Można wybrać się tu z Tbilisi na jednodniową wycieczkę lub, nadkładając trochę drogi, zajechać do Wardzi i Achalciche nie od strony Borjomi, ale od miejscowości Achalkalaki. Z tego ostatniego miasteczka można też skoczyć do Tabackuri, a stamtąd – do Bakuriani i Borjomi. Można również zawitać do Gorelovki, jadąc prosto do Armenii (zaraz za Gorelovką jest przejście graniczne Bavra). W każdym przypadku to nieprawdopodobna wyprawa dla duszy i ciała! Nastawiona na odczuwanie, a nie tylko zaliczanie top 5 turystycznych miejsc. Warto zatrzymać się w Gorelovce na dłużej, postawić na głębszy sposób doświadczania rzeczywistości niż ten, który – przy całym przebodźcowaniu – aplikujemy sobie na co dzień.
Chcesz odwiedzić Gorelovkę?
Skontaktuj się ze mną, a zorganizuję dla Ciebie niezapomnianą wyprawę po regionie Samcche-Dżawachetii w południowej Gruzji!
Jadę zamyślony i słucham, o czym dyskutują Gruzini, współuczestnicy wycieczki. Mówią, że Gorelovka to jedno z tych miejsc, do których – gdyby nie koronawirus – raczej byśmy nie trafili. Bo po co? Przecież niczego tu nie ma… W Tbilisi jest wszystko, co potrzebne do szczęścia. Zwykle mamy też inne cele, na co innego wydajemy pieniądze. Pandemia zupełnie to zmieniła. I można tylko żałować, że dotarło się w to magiczne miejsce dopiero teraz! Koszt wycieczki do Gorelovki jest tak niski, że gdybym mógł, jeździłbym tu nawet codziennie.
Prawie słowiańskie bociany z Bughdasheni
Z gniazda na jednym ze słupów energetycznych zrywają się do lotu bociany – nie bez powodu Gorelovkę okrzyknięto wioską bocianów. Napływa wzruszenie. W głowie słyszę słynny cytat z „Seksmisji”. „Bocian, bocian, jesteśmy uratowani!” – krzyczy Stuhr. W sercu pulsuje jakaś słowiańska tęsknota za niewinnością, za dzieciństwem, początkiem lat 90. Życiem w Falenicy, potem w Bydgoszczy, niekończącymi się wakacjami w Tleniu… W myślach mam otwartych wiele zakładek z różnymi treściami. Może bocian uratuje i nas – z tego koronawirusa, może wreszcie będę mógł wrócić do normalnego życia…
– To ten ptak, co dzieci przynosi – komentuje Gruzin, który zapomniał słowa po angielsku, a chciał powiedzieć coś o bocianie do swojego kolegi Amerykanina.
Bocian nie leci daleko. Wypatrujemy go kilka minut później w rezerwacie ptaków Bughdasheni, nad jeziorem o tej samej nazwie. Oszałamiające ptasie sanktuarium rozciąga się na wysokości 2000 m n.p.m. i jest dosłownie usiane białymi punkcikami. Tylu bocianów naraz nie widziałem nigdzie na świecie! Jest coś wzniosłego w chwili, gdy ptaki dumnie wzbijają się w powietrze i dołączają do podniebnego klucza. W rezerwacie można wypożyczyć lornetkę i poobserwować je z wieży widokowej. Niektóre lecą stąd nad pobliskie jezioro Madatapa, leżące 4 km do granicy z Armenią.
Na podmokłych trawach alpejskich łąk trzeba uważać, gdzie stawia się nogę. Grunt jest grząski, trudno się idzie. Ale warto zrobić kolejny krok, żeby zobaczyć te piękne widoki. I zrozumieć duchoborców. Ludzi pragnących spokoju, hipisów, którzy odcinali się od wojny, armii, religijnych dogmatów, narzuconych standardów życia. Tutaj, pod palącym słońcem Samcche-Dżawachetii, gdzie rozlewa się bocianie jezioro, gdzie pośród niezbyt spektakularnego krajobrazu jest tyle barw, tyle gór, chmur, kwiatów, może odnaleźli ukojenie…