Wskakujemy w terenówki, żeby poczuć nieujarzmioną dzikość Kaukazu. Zapatrzeć się w obłędne widoki z dala od cywilizacji. Przejechać, w przypływie adrenaliny, powulkaniczne wertepy Gruzji. Na szutrowych bezkresach regionów Swanetii i Samcche-Dżawachetii zaliczamy kalejdoskop zmiennych pejzaży, wrażeń, ludzkich historii. I… popsuty akumulator, który funduje nam kulturowe przygody.
Podróżuję po Gruzji już kilkanaście lat i coraz częściej spotykam się z opiniami, że Gruzja się przejadła, że wszyscy tam byli, że po tygodniu pobytu można poznać i zrozumieć Gruzję doskonale. I że dzisiejsze oblicze kraju jest tylko wydmuszką dla masowej turystyki. O tym, że Gruzja się skończyła, słyszę co najmniej od 2011 r., gdy zacząłem organizować wycieczki na Kaukaz. Ja oczywiście uważam zupełnie inaczej.
Znam w Gruzji miejsca, gdzie wszystko nadal stoi na głowie, gdzie rzadko kto trafia. Docieram na pogranicza zamieszkane przez różne narody, grupy etniczne, kultury, do miejsc, gdzie wśród zapomnianych wiosek, jezior i wąwozów można odnaleźć tchnienie prawdziwej dzikości i ruszyć przez niezadeptane bezdroża – szlakiem armeńskich uchodźców i azerbejdżańskich pasterzy, śladem meczetów w górskich wioskach i przedchrześcijańskich wierzeń, tropem opowieści i zabytków, które wciąż są w stanie zaskoczyć, wywołać ogromne emocje i przyspieszyć bicie serca.
Z tą myślą opracowałem w 2016 r. trasę przygodowo-kulturowej wyprawy „Gruzińskie bezdroża 8 dni”. Wiedzie ona przez Kutaisi, Mestię, Uszguli, Batumi, przełęcz Goderdzi, Achalciche, Aspindzę, Sapara, Saro, Tmogwi, Wardzię, Achalkalaki, Tabackuri, przełęcz Cchrackaro, Bakuriani i Borjomi. Co najmniej kilka z tych punktów jest niemal zupełnie nieznanych turystycznie. Rzadko kto tędy jeździ. Czasami znajdą się ciekawscy, którzy chcą zobaczyć inną drogę z Wardzi do Tbilisi, skręcają gdzieś w bok. Ale większość myśli, że skoro w te rejony nie prowadzą żadne popularne przewodniki turystyczne, to pewnie nie ma tu po co jechać, co robić ani czego oglądać. Błąd – i ja to zaraz udowodnię!
Spis treści
Przygoda na bezdrożach – czas start!
Wycieczkę „Gruzińskie bezdroża 8 dni” zaczynamy na lotnisku w Kutaisi. Z kilku polskich miast można tu dolecieć tanimi liniami Wizz Air. Jeżeli umawiamy się na eskapadę z grupką znajomych, z których każdy ma lot o innej godzinie, warto zawczasu pomyśleć, jak sprytnie wykorzystać wolny czas. Miałem właśnie taką historię, że dwie osoby leciały o godz. 14, a dwie – o godz. 22. Żeby się nie nudzić, zorganizowałem dla tej dwójki dodatkową eskapadę w pobliżu Kutaisi.
Trafiliśmy do kanionu Okatse, gdzie prawie 100 m nad rzeką, nad przepaścią, jest zawieszona kładka spacerowa, biegnie tu też ścieżka wzdłuż skalnej ściany. Nie każdy ma ochotę na podobne rozrywki, szczególnie gdy zaczyna się trząść pod nogami. Ale to interesująca atrakcja w Imeretii, regionie specyficznym, gdzie klimat idzie w kierunku subtropikalnego, czasem jest bardzo gorąco, więc człowiek tym bardziej ucieka w las, po cień i ochłodę.
Baszty obronne i muzeum w Mestii
Z Kutaisi startujemy terenówkami (koniecznie z napędem 4×4 z uwagi na uwarunkowania drogowe i terenowe) na eksplorację pięknej Swanetii. Region dosyć długo otwierał się na rynek turystyczny. Słyszałem, że w latach 90. przyjechali tu przedstawiciele jakiejś zagranicznej organizacji, którzy chcieli namówić Swanów do rozwoju turystyki. Skończyło się na tym, że krzepcy górale porwali 16 osób, żeby… ugościć ich na lokalną modłę i pokazać im prawdziwe życie. Po tygodniu picia przybysze z Europy sami poprosili, aby ich uwolnić. Gdyby to byli emisariusze z Polski, pewnie mieliby dość po dwóch tygodniach, ci z Zachodu wytrzymali tydzień, a to i tak długo. Teraz nikt nie „porywa” już turystów na niekończącą się imprezę. Chętni zawsze znajdą jednak pyszne lokalne wino – smakuje genialnie w towarzystwie oszałamiających widoków Wysokiego Kaukazu, usianych kamiennymi basztami obronnymi, charakterystycznymi dla tego regionu.
Baszty znajdziemy już w Mestii, pierwszej ciekawostce na lokalnym szlaku. Za sprawą średniowiecznych zabytków swańskiej architektury, kultury materialnej i etnografii miasteczko zostało wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Podczas pobytu w Mestii wręcz obowiązkowo zaglądamy do Swaneckiego Muzeum Historii i Etnografii. Są tu niezliczone skarby, które zwożono z całej Gruzji do trudno dostępnego górskiego regionu, aby uchronić je przed grabieżą w czasie wojen.
Z Mestii można się wybrać na trekking do lodowca Chalaadi. Inny szlak prowadzi w okolice wyciągu narciarskiego Hacwali z widokiem na Uszbę (4700 m n.p.m.), najniebezpieczniejszy szczyt Kaukazu, i pasmo Swaneckie z Lailą (4006 m n.p.m.)
O tych miejscach, kamiennych wieżach obronnych, domach machubi, a także o fenomenalnych eksponatach muzeum swaneckiego piszę szczegółowo w artykule „Magiczna Mestia. Baszty obronne, tajemnice Swanów i trekking do lodowca”.
Waleczni górale z wioski Uszguli
Każdy, kto przyjeżdża do Swanetii, marzy przede wszystkim o eskapadzie do słynnej wioski Uszguli. Dawno temu uważano ją za najwyżej położoną osadę w Europie. Uszguli nie leży najwyżej (średnia wysokość to 2100 m n.p.m.) i w rzeczywistości stanowi sprzymierzenie pięciu wiosek, które nigdy nie przyjęły żadnego władcy, ale funkcjonują pod jedną nazwą.
Uszguli, podobnie jak Mestia, również znajduje się na liście UNESCO i jest najeżone zabytkowymi basztami obronnymi. Wieże te chroniły mieszkańców zarówno przed lawiną, jak i najazdem z zewnątrz albo zakusami rozzłoszczonego pobratymca. W razie czego po drugiej stronie Kaukazu też budowano takie baszty, więc ludzie mogli sobie, jak w siatkówce, odbijać piłeczkę wrogości – dzisiaj my was najeżdżamy, po paru dniach wy nas, i tak na zmianę. Gorzej, jak się sąsiad z sąsiadem pokłócił. W Swanetii przez wieki praktykowano krwawą zemstę rodową, więc gdy taki Kargulszwili i Pawlakszwili zaleźli sobie za skórę, nie było zmiłuj. A nie było, bo do awantury przystępowała cała liczna rodzina.
W Gruzji ważne są więzy krwi, rozchodzące się w przeszłość i na boki do kolejnych pokoleń. Działa to inaczej niż na Zachodzie. W Polsce mówi się, że mamy przykład rodziny nuklearnej: jest mama, tata, dziecko, czyli najbliższa rodzina. W Gruzji każdy kuzyn, pociotka szwagra, prababci, siódma czy ósma od nas więź rodzinna – to wciąż jest brat albo siostra. Znam takie swańskie rodziny, w których część osób mieszka w Gruzji, część w Stanach. Nie widzą się kilka czy kilkanaście lat, a nadal do siebie dzwonią. Zażyłe kontakty rodzinne są na Kaukazie normą. Dlatego łatwo sobie wyobrazić, że kiedy w razie niesnasek pomiędzy sąsiadami stawało do ataku ze 30 kuzynów po jednej i drugiej stronie, rozpoczynała się mała wojna!
I chociaż pewnego razu Swanowie ruszyli z widłami nawet na swoich kapłanów, to region nie tylko walkami stoi. Dziś w jednej z XIII-wiecznych kamiennych wież znajduje się muzeum etnograficzne, opowiadające o lokalnej codzienności. Pasterze mieszkający u podnóża majestatycznej Szchary (5193 m n.p.m.), najwyższego szczytu Gruzji, od wieków słyną z muzykalności – Swanetia może się poszczycić prawdopodobnie najbardziej archaiczną wersją trzyczęściowego śpiewu polifonicznego. Swanowie mają też własny język, a poza tym potrafią gotować tak, że człowiek już nic więcej w siebie nie wciśnie (spróbujcie placka kubdari, a sami się przekonacie… 😉).
Swanowie żyją skromnie, w otoczeniu alpejskiej przyrody i wielowiekowych tradycji, które są tu żywo pielęgnowane. To dlatego tutejsi górale do dziś mieszkają w domach machubi, wybudowanych przez przodków kilkaset lat temu. Tradycyjne domostwo jest udostępnione do zwiedzania w osadzie Zhibiani (zwróćcie uwagę na rzeźbione drzwi z XI w.!). Miejscową atrakcją jest też ręcznie rzeźbione swańskie krzesło o wyglądzie tronu, na którym zasiadał machwszi, czyli głowa rodziny (krzesło można zobaczyć w Cafe Koshki).
W Uszguli nogi same niosą w jeszcze jedno miejsce – do Fridona Nizharadze, malarza, żywej legendy osady, człowieka nietuzinkowego, który postrzega świat w krzywym zwierciadle surrealistycznych wizji. O spotkaniu z Fridonem, uszgulskich basztach czy wzruszającym koncercie swańskich pieśni w wykonaniu Gano Charqseliani wspominam więcej w reportażu „Uszguli – tajemnice gruzińskich osad na dachu Europy”.
Lukrowane Batumi i plaże nad Morzem Czarnym
W Gruzji – co jest specyficzne dla Kaukazu, jak i wielu państw Azji Centralnej – wszyscy są mile widziani. Gość to dar od Boga. Pełna sympatii postawa wobec przybyszów jest szczególnie widoczna w tych miejscach, do których nie dotarła jeszcze masowa turystyka. Jak wiadomo, im mocniej rośnie turystyka, tym bardziej centrum miasta bądź najważniejsze obiekty obudowują się straganami. Na tych straganach człowiek nie myśli już o historycznej gościnności albo przyjaźni polsko-gruzińskiej, tylko o tym, ile ma wydać. Ci, którzy jeżdżą do Gruzji, mówią czasem, że „to już nie jest ta Gruzja co kiedyś”, „już się zmieniło, tu kiedyś nie było tej dobrej drogi, tylko wertepy”. Co z tego, skoro tej dobrej drogi jest kilometr, a potem znowu jest ta zła? Tym bardziej staram się być na bakier z tymi opiniami i pokazywać, że kawałek dalej za popularnymi destynacjami nadal jest zupełnie dziko. Zanim jednak tam dotrzemy – lądujemy w zupełnie innym wymiarze gruzińskości.
Potęga Gruzji polega również na tym, że w ciągu jednego dnia możemy z Uszguli, ze swańskich wiosek położonych 2000 m n.p.m., z regionu pełnego zabytkowych kamiennych wież obronnych, trafić do gruzińskiego Singapuru, gruzińskiego Dubaju czy też gruzińskiego Mielna – do Batumi, miasta dziwacznego, kolorowego, typowo wakacyjnego.
Docierając do Batumi, trafiamy […] do innego świata. Aż trudno uwierzyć, że wciąż jesteśmy w Gruzji! Jest wieczór, Batumi wita nas przepięknym zachodem słońca, tysiącem dźwięków i iście cukierkową atmosferą. Stolica Adżarii, port i kurort na Morzem Czarnym, obecnie drugie największe miasto Gruzji. Miasto etniczne urozmaicone. Tutaj bez problemu chrześcijanie żyją z gruzińskimi muzułmanami. Kiedyś antyczna kolonia grecka, potem rzymska, a dziś połączenie delikatnych balkonów z balustradami, blaszanych elewacji, cichych brukowanych uliczek wypełnionych aromatem kawy, herbaty i wina oraz straszących swą brzydotą monstrualnych bloków i wieżowców. Wieczorem w Batumi obowiązkowym punktem turystycznego programu jest pokaz tańczących fontann. Jako że jemy kolację na piętrze przyplażowej restauracji, siłą rzeczy oglądamy przedstawienie. Nie jest to najpiękniejsza rzecz na świecie, ale pasuje do tutejszego folkloru. W tle widzimy kręcące się plastikowe łabędzie wesołego miasteczka i kolorowe karuzele. Jak u nas w Mielnie w środku sezonu. Następny dzień rozpoczynamy śniadaniem z widokiem. Taras na dachu hotelu, skąd możemy podziwiać stare miasto i port. Jest piękna pogoda, kelner leje wino (do śniadania!) […] la dolce vita w gruzińskimi wydaniu. Po śniadaniu czas na tzw. plażing. Plaża w Batumi jest kamienista, ale klimatem przypomina bułgarskie Złote Piaski z czasów świetności. Człowiek na człowieku, hałas, biznes plażowy kwitnie. Trudno odpocząć w takich warunkach, ale ja w jakiś sposób lubię tę wakacyjną, nadmorską atmosferę i gdyby nie fakt, że musimy ruszać dalej, to spokojnie mogłabym tu zostać dłużej – wspomina Anna Zawadzka, uczestniczka wycieczki „Gruzińskie bezdroża 8 dni” w 2018 r.
Ktoś może zapytać, po co wyjeżdżać z Batumi, skoro jest tu woda, słońce, palmy, można pomoczyć nogi, polenić się, wszystko pięknie. Trzeba powiedzieć to jasno: jestem zdecydowanym antyfanem Batumi. W programie wycieczek staram się nie poświęcać temu miastu więcej niż dwa dni. W filmach na moim kanale na YouTubie mówiłem już, że trzy dni na Batumi w zupełności wystarczą, natomiast nie polecam tego miejsca na dłuższy pobyt wakacyjny. Dlaczego? Powodów jest kilka i nie chodzi tylko o wspomnianą już kiczowatą aurę, która potrafi człowieka szybko zmęczyć.
Batumi leży w miejscu, gdzie pasmo górskie Małego Kaukazu wpada do Morza Czarnego. Klimat górski łączy się tu z subtropikalnym, co powoduje częste, intensywne opady deszczu i wpływa na dużą wilgotność powietrza – potrafi ona przekroczyć 80 proc. Jest więc duszno, trudno się oddycha. Zderzenie klimatów ma jeszcze jeden mankament. Batumi leży między dwiema dużymi rzekami. Po ulewie rzeki te niosą błoto, które wylewa się prosto na plażę, w dodatku kamienistą, co stawia pod znakiem zapytania przyjemność wypoczynku. Pogoda w Batumi potrafi zmienić się kilkukrotnie w ciągu jednego dnia. Na filmie „Batumi by day” („Batumi w ciągu dnia”), który nagrałem w lipcu 2017 r., widać, że w razie niesprzyjającej pogody kurort jest szary, brzydki, chmury wiszą ciężko nad miastem. Tak więc nie jest to miejsce, które rekomendowałbym na wakacyjny urlop. Batumi można odwiedzić jako swego rodzaju ciekawostkę. Chodzi jednak o to, żeby jak najszybciej z niego wyjechać – posmakować prawdziwego gruzińskiego życia i ujrzeć niesamowite kontrasty lokalnego uniwersum kawałek za polukrowanym miastem, na wertepach Adżarii, górskiej krainy zamieszkiwanej przez grupę etniczną Adżarów.
Właśnie dlatego my, wariaci, ruszamy w górę rzeki Aczarisckali (w tych muzułmańskich dziś rejonach chrześcijaństwo krzewił św. Andrzej Apostoł), żeby poczuć inny klimat, może czasami bardziej prawdziwy, może bardziej widokowy, może pozbawiony ogromnej wygody.
Jedziemy pięć–sześć godzin, zatrzymując się w miejscach, o których ci wypoczywający na plaży w Batumi nawet nie słyszeli. Ot, choćby w wiosce Makhuntseti, która słynie z urokliwego wodospadu i zabytkowego mostu łukowego nad Aczarisckali (aby most przetrwał nienaruszony przez stulecia, do wapna, składnika zaprawy murarskiej, przypuszczalnie dodano kurze jaja lub inne białko zwierzęce – w średniowieczu było to stosunkowo powszechną praktyką budowlaną). Długa wyboista droga nam niestraszna. Przecież najważniejsze jest to, w jakim przebywamy gronie. Na niewielkiej przestrzeni busa czy terenówki więzi szybko się zacieśniają i wspólnie się bawimy.
Rozumiem jednak, że nie do każdego to przemawia. Kiedyś przygotowałem program „Dzika Adżaria”, obejmujący okolice na południowy wschód od Batumi, bez pobytu nad morzem. Gdy zaproponowałem tę wycieczkę znajomym, popatrzyli na mnie jak na oszołoma. Spytali, po co tam jechać bez Batumi, po co tam jechać w ogóle. Ja na to: „Nie za pierwszym razem. Przyjedźcie znowu, wtedy możemy doświadczyć”. Ja cały czas, jak ten Don Kichot, upieram się przy nieoczywistych atrakcjach, próbuję zainteresować ludzi tym, po co przecież jadą na wakacje – po autentyczność bez zmasowanych tłumów z aparatami.
Granica światów na przełęczy Goderdzi
Jesteśmy już daleko za Batumi, prawie na granicy regionów Adżarii i Samcche-Dżawachetii. Za nami szalone serpentyny, przed nami – całkowicie nowe wrażenia. To już inna Gruzja. Dziki, przepastny Kaukaz pulsuje zielenią górskich łąk, szarymi wstęgami szutrowych traktów. Na horyzoncie rysują się zapomniane przez los adżarskie wioski z dachami z pordzewiałej blachy, stare radzieckie ciężarówki, płoty z drewna, które chyba zaraz się przewrócą. Na przełęczy Goderdzi, 110 km od Batumi, mijamy nową nadzieję tych terenów: najmłodszy gruziński kurort narciarski (otwarty w 2015 r). Łagodne stoki, niezbyt gęste lasy i dziewicze tereny przyciągają tu kolejnych miłośników narciarstwa. Wszystko rozwija się w całkiem rewelacyjnym kierunku, choć w tej chwili brakuje jeszcze części infrastruktury, obiektów noclegowych i dobrej asfaltowej drogi…
Widoki rodzą w człowieku uczucia ocierające się o metafizykę. Niektórzy potrzebowaliby do tego trochę wina, niektórzy nie, bo poczują, że i tak coś się zmieniło. Nie tylko pejzaże, ale i ludzie są tu odmienni. Wszystkim wydaje się, że Gruzja jest krajem w stu procentach chrześcijańskim, prawosławnym, który przyjął chrystianizm jako religię państwową już w 337 r., jako drugi na świecie kraj po Armenii. Ale w Gruzji mamy też muzułmanów. Mieszkają głównie w regionie Adżarii ze stolicą w Batumi, przy samej granicy z Turcją. W czasach, które nazywamy w Gruzji didi turkoba (czyli „wielkie sturczenie”), Turcy osiedlali się tu przy okazji najazdów i zaszczepili swoją religię. Próżno jednak szukać w Adżarii takiego rozpasania w islamskiej architekturze sakralnej jak w przypadku największego meczetu na Kaukazie (znajduje się w Czeczenii). Na tych terenach mamy do czynienia ze skromną wiarą ludzi, bez obnoszenia się z religijnymi przekonaniami. Relacje międzyludzkie też są dość nieoczekiwane. Bo jak sąsiad chrześcijanin zaprosi na wódeczkę, to nie myślcie sobie, że muzułmanin zaprze się wiarą i nie pójdzie – no przecież go zaprosili!
Ludzie żyją w swoim rytmie, bez tej całej gonitwy – chociaż mają telefony i interesują się tym, co dzieje się na świecie. Tylko że z perspektywy kaukaskiej ten świat jest zawsze dalej, szczególnie Rosja. Można byłoby sparafrazować toast z musicalu Skrzypek na dachu, gdy zapytano rabina, jak można wznieść toast za cara. Ja mówię, że w Gruzji można właśnie za Rosję: „Panie Boże, pobłogosław Putina i trzymaj go jak najdalej od nas” – bo dopóki Rosjanie w Gruzji nie mieszają, to jest porządek. Wtedy jest porządek, ale jest też gruziński bałagan: dosyć agresywna jazda samochodem albo krowy, które wybiegają na drogi, to typowe obrazki. Im dalej w bezdroża, tym lokalny chaos staje się bardziej wyczuwalny.
Samcche-Dżawachetia śladami Parnawaza
Podczas off-roadowej eskapady z północy na południe Gruzji sporo uwagi poświęcam nadal nieodkrytemu przez podróżników regionowi Samcche-Dżawachetii. Dawniej zwano go Meschetią, od zamieszkującej tu grupy etnograficznej Meschetów. Jeszcze wcześniej Dżawachetię określano mianem Zabakha. Wspominają o tym „Kroniki Khorkhoru” spisane w 785 r. p.n.e., za panowania Argisztiego I, króla Urartu. To starożytne królestwo o bliskowschodnich korzeniach, poszerzywszy swe granice o tereny Zakaukazia, znalazło się u szczytu potęgi. Dwa stulecia później, w VI w. p.n.e., zniknęło z map.
W IV w. p.n.e. na dżawacheckich ziemiach już kto inny wypoczywał w swojej letniej rezydencji: Parnawaz I, pierwszy król Kartlii, starożytnego królestwa gruzińskiego. Nic dziwnego, że gruzińscy władcy mieli na te tereny aż taką chrapkę. Łagodne, niewysokie zbocza wulkanicznych Gór Samsarskich (naturalna granica między Turcją, Gruzją i Armenią), bazaltowo-wapienne gleby, nieprzebrane górskie lasy, krystalicznie czyste jeziora i rzeka Mtkwari musiały stwarzać tu w starożytności prawdziwie idylliczny zakątek.
Swoista idylla trwa w Samcche-Dżawachetii do dziś. Z tą jednak różnicą, że owa kraina, leżąca w południowej Gruzji, została obecnie, nie wiedzieć czemu, pozostawiona na pastwę losu, zapomniana, zabiedzona, pozbawiona nadziei. Z tego powodu jest też niemal całkowicie pomijana turystycznie – absolutnie niesłusznie! Właśnie tu jeździ się po szalone przygody z dala od cywilizacji, z wiatrem we włosach, po szutrowych wybojach, bryzgających kałużach, i po totalny relaks na zielonych zboczach Małego Kaukazu! Tylko że nie każdy o tym wie.
Główne atrakcje okolicy to unikatowe skalne miasto Wardzia, jeden z najważniejszych zabytków Gruzji (XII/XIII w.), oraz słynne uzdrowisko Borjomi. Większość jedzie, ogląda i wraca. Ale wystarczy zboczyć z utartych dróg, aby trafić na fenomenalne miejsca dla miłośników włóczęgi z kulturą i naturą w tle. Szlaki przygody wiją się tu kilometrami, a co zakręt – to kolejna ciekawostka!
Naszym celem na dziś jest Achalciche, miasto w prowincji Samcche-Dżawachetia, w południowo-zachodniej części kraju. 300 km można przejechać szybką drogą asfaltową, ale my wybieramy trasę przez góry. Jesteśmy na Małym Kaukazie, lecz nie oznacza to, że droga będzie łagodna. Niekończące się serpentyny okalające zielone wzgórza, raz w górę, raz w dół. Wsie, które wydają się zapomniane, małe chaty z drewnianymi płotami i krowy nieśpiesznie zachodzące nam drogę. Tutaj to norma. Poruszamy się w żółwim tempie, ale widoki i przyroda wokół są tak obłędne, że moglibyśmy mknąć tak w nieskończoność. Region, w którym jesteśmy, to kraina małych monastyrów, twierdz i skalnych miast. Z racji położenia teren ten zamieszkuje na pozór wybuchowa mieszanka etniczna: Gruzini, Ormianie, Azerowie, a nawet Grecy. Poznajemy więc Gruzję kolorową i wielokulturową. W naszym jeepie jest bardzo wesoło i to nie tylko za sprawą wina. 😂 (W Maniaketi, w połowie drogi między Batumi i Achalciche – przyp. PolakoGruzin) Zatrzymujemy się przy starej stacji benzynowej (takiej typowej dla zeszłej epoki), gdzie natychmiast zjawia się przy nas lokalny Gruzin. Mężczyzna wiekowy i, na moje oko, znający prawdziwe życie. Uzębienia brak, ale to przecież nie przeszkadza uśmiechać się pełną gębą. Humor mu dopisuje. W ręku trzyma bębenek, więc szybko zagaduję, czy muzykuje (głupie pytanie, bo przecież w Gruzji śpiew i muzyka to nieodłącznie elementy kultury). Nie musimy długo czekać, by mężczyzna dał nam uliczny, prywatny, szalony koncert. A skoro muzyka, to i tańcować należy. Zaczynam wirować w rytm bębenka i kradnę serce muzykanta. Komplementom i przytulańcom nie ma końca. Musimy jednak jechać dalej. Wsiadamy więc do wozu i ruszamy, zostawiając zakochanego dziadka, który macha nam na pożegnanie, aż znikniemy za zakrętem – wspomina Anna Zawadzka, uczestniczka wycieczki „Gruzińskie bezdroża 8 dni” w 2018 r.
Winiarnia Giorgiego Natenadzego na zamku Rabati
Niektóre rejony wulkanicznej Samcche-Dżawachetii prawie wcale nie kojarzą się z typowym krajobrazem Gruzji. Fenomenem są tu chociażby tarasowe uprawy winogron mojego przyjaciela Giorgiego Natenadzego. A intrygują one dlatego, że region był od XVI w. okupowany przez Turków, którzy prawie doszczętnie zniszczyli wszystko, co tylko można było zniszczyć: winnice, winne wioski oraz – ku utrapieniu Meschetów – endemiczne gatunki winogron!
Kiedy wydawało się, że lokalne winiarstwo jest już stracone, nagle pojawił się Giorgi Natenadze. Młody zapalony winiarz zaczął ok. 2010 r. wędrować po lasach historycznej Meschetii w poszukiwaniu ocalałych gatunków winorośli. Przeczucie go nie myliło – wśród dziewiczej przyrody odkrył już 40 unikatowych odmian winogron, następnie przywrócił prastare metody ich uprawy oraz meschetyjską tradycję produkcji wina (wpisuje się ona w kanon tradycji gruzińskiego winiarstwa, wpisanej na listę UNESCO).
Organicznego wina z dzikich meschetyjskich winogron można spróbować w Rabati Lounge, knajpie Giorgiego. Znajduje się ona na zamku Rabati (XII w.) w miasteczku Achalciche. W średniowieczu forteca należała do wpływowego rodu Dżakeli (Jakeli), w XVI w. wpadła w ręce Turków, którzy zrobili tu architektoniczną rewolucję. Dziś pięknie odrestaurowana twierdza kryje Muzeum Historyczne Samcche-Dżawachetii oraz alejkę handlową na wzór tej z wieków średnich. O zamku, fascynujących eksponatach muzealnych, wielkim targu niewolników, winiarni Giorgiego Natenadzego oraz o dziejach wielokulturowego miasteczka, które jest żywym symbolem tolerancji etnicznej i religijnej, piszę więcej w artykule „Achalciche – stolica gruzińskich ziemniaków”.
Monastyr Sapara
Winne sady Giorgiego Natenadzego rozciągają się pomiędzy Achalciche a Wardzią, wzdłuż kanionu rzeki Mtkwari. Jedziemy z jej nurtem prosto do jaskiniowego miasta, po drodze odkrywając kolejne mniej znane perełki regionu. Zaledwie 11 km na południe od Achalciche jest monastyr Sapara. Swego czasu w tym zespole kilku cerkwi można było spędzić parę dni i spróbować żyć jak mnich, wsłuchać się w siebie. Najważniejszym obiektem Sapary jest kościół św. Saby z XIII w. Zawiera przepiękne freski i ornamenty, którym dorównują jedynie te z monastyru Gelati koło Kutaisi i z cerkwi Nikorcminda w regionie Racza. W kryptach pod dzwonnicą są też grobowce książęcego rodu Dżakeli, którzy władali zamkiem Rabati.
Zmierzch akumulatora u źródeł Aspindzy
Po kolejnych 40 km docieramy do Aspindzy. Nazwa miasteczka oznacza po persku „hotel na długiej drodze” lub „miejsce odpoczynku”. To lubiany kurort balneologiczny z łaźniami siarkowymi. Miłośników architektury ucieszą tu ruiny murów obronnych (XI–XII w.) i mała kamienna cerkiew Khvilisha, pochodząca z VII w. lub, co bardziej prawdopodobne, z IX stulecia.
Dla naszej ekipy wizyta w Aspindzy oznacza zgoła inne rozrywki. W 2018 r. jadę tędy z Anią, Piotrem, Sylwią i Robertem. Zatrzymujemy się przy lokalnym sklepie na drobne zakupy. Humory nam dopisują – do czasu. Nasz japoński cud techniki nie zamierza odpalić. Wysiadka, lekki stres. Akumulator! Nerwówka. W miejscach, gdzie nie ma rozwiniętej infrastruktury, człowieka łapią nietypowe emocje. Poczucie przygody miesza się z lękiem, bo przecież mamy awarię, stoimy na jakimś pustkowiu, co robić? Ja denerwuję się podwójnie. Ludzie przyjechali, zaufali mi, a zaraz będą pisać reklamacje, skarżyć się na Facebooku, zadzwonią do ambasady, zażądają zwrotu pieniędzy, rekompensaty – europejskie myślenie. W środku czuję nerwy, ale z kamienną twarzą mówię tak beztrosko, jak tylko jestem w stanie: „Dajcie mi trzy minuty, zaraz się zlecą”.
Rzeczywiście, po chwili zjawia się grupka lokalnych mężczyzn, w tym taksówkarz, który ni stąd, ni zowąd ma w bagażniku akumulator pasujący do mojego auta. Jakim cudem? Aspindza nie jest turystyczną miejscowością, nawet na siku nikt się tu nie zatrzymuje. Właśnie dlatego nasze motoryzacyjne tarapaty są wielką atrakcją i przyciągają ludzi z miasteczka. Pojawiają się oni w okamgnieniu, jakby weszli w tunel czasoprzestrzenny, który błyskawicznie przetransportował ich spod oddalonego o 2 km sklepu. Wszyscy ciekawi, wreszcie coś się dzieje! I jak tylko orientują się w sytuacji, od razu ruszają nam w sukurs. To moment niezwykły, którego nie sposób doświadczyć w miejscach przesiąkniętych turystyką – im brakuje tej ludzkiej spontaniczności, chęci pomocy.
Paru chłopa otacza nas z każdej strony. Dyskutują, kombinują. Już za moment odpalamy samochód z kabla i podjeżdżamy do miejscowego mechanika. Jest 19.30, normalnie o tej porze nie da się już nic załatwić. Ale na bezdrożach Gruzji świat działa inaczej. Akcja ratunkowa trwa 1,5 godz. Pomoc jest szybka i skuteczna. W Gruzji, i w ogóle na postsowieckim wschodzie, ludzie są nauczeni tego, że muszą o siebie sami zadbać. Potrafią wiele rzeczy zrobić własnymi rękami. Mechanik jest jak z filmu. Pochyla się nad otwartą maską niczym mędrzec, okulary zjeżdżają mu na czubek nosa. Przemawia godnie i powoli. Wszyscy palą papierosy. Taksówkarz pożycza mi, obcemu człowiekowi, akumulator, mówiąc: „Jutro rano umawiamy się na zwrot”. Spojrzałem na niego sceptycznie, bo postanowił się spotkać o ósmej. Ale wtedy pomyślałem, że mieszkają tu nie tylko Gruzini, ale też Ormianie. Z Ormianinem można umówić się na ósmą rano, z Gruzinem – niekoniecznie 😉 Do dziś mam w telefonie numer do tego mężczyzny. Nadal też zastanawiam się nad jego postawą: ani przez moment nie przeszło mu przez myśl, że ci dziwni obcokrajowcy, jeżdżący delicą po Gruzji, mogliby go olać, ruszyć do Tbilisi i tyle by ich widział. Zaufał nam, ja następnego dnia kupiłem w Achalkalaki nowy akumulator, odstawiłem pożyczony, wszystko grało.
Menhiry, domy z dziurą i twierdza Saro
Na zszarganego awarią ducha nakładamy plaster kaukaskiej przygody. Im bardziej na południe, tym więcej atrakcji. Już wielokrotnie podkreślałem: Samcche-Dżawachetia to nie tylko słynna Wardzia, to również wiele innych skarbów historii i przyrody, skrytych gdzieś na wulkanicznym pustkowiu, gdzie mało kto dociera, gdzie nie prowadzi większość przewodników turystycznych. A ja te miejsca pokazuję, bo są niezwykłe. Również droga do nich, przez tutejsze wertepy, dostarcza mnóstwa genialnych emocji i wrażeń widokowych!
Następna na szlaku jest prehistoryczna twierdza Saro. A właściwie to, co po niej zostało – 3-metrowe menhiry i dolmy, potężne niegdyś kamienne ściany, podziemne schrony i wieże z przedchrześcijańskiej epoki brązu, a może nawet późnej epoki kamienia, tajemniczo porasta dziś mech. Kto, kiedy i po co wybudował tę ogromną megalityczną fortecę? Nie wiadomo, bo rządu Gruzji nie stać na badania archeologiczne. Mimo to Saro rozbudza wyobraźnię, a przy okazji rewelacyjnie prezentuje się na zdjęciach z panoramą górskich wstęg upstrzonych kamiennym rumowiskiem i lśniącą w dole rzeką.
Tuż przy ruinach wioski stoi cerkiew Archaniołów z X w. Mieszka w niej sześć mniszek, które chronią tego skrawka Małego Kaukazu. Można je odwiedzić, ale jeszcze bardziej fascynująca jest wizyta u mieszkańców Saro.
Na przygranicznych terenach płaskowyżu Dżawachetii, o które przez wieki tłukły się różne nacje, ludzie musieli sprytem dbać o swoje bezpieczeństwo. Do dziś w krajobrazie regionu można więc natrafić na tzw. darbazi (domy halowe) lub glinianki, obejmujące pomieszczenie mieszkalne i budynki gospodarskie (stodołę, oborę). Kolejne części budowli łączono sekretnymi drzwiami, a niektóre domostwa wyposażano też w tunel – oba rozwiązania pozwalały cichaczem umknąć wrogowi. Co ciekawe, domy darbazi stawiano w pewnej odległości od ogródków, winnic i pól uprawnych, dzięki czemu nie przykuwały wzroku nieprzyjaciela. W takim schronieniu mieszkańcy byli o siebie spokojni i zarazem samowystarczalni. W każdym domu stał piec chlebowy (purne), a po mleko wystarczyło przejść do sąsiedniej izby. Lokalne domostwa miały też piramidalne sklepienie, w którego centralnym punkcie znajdował się erdo – otwór w dachu, służący jako okno, komin dymny i wywietrznik dla rozmaitych zapaszków, których nie brakowało, gdy ludzie pod jednym dachem piekli, gotowali i mieszkali ze swoim zwierzyńcem.
Współcześnie domy darbazi są zastępowane nowym budownictwem, ale nie wszystko w wiosce Saro i pobliskich osadach odeszło do lamusa. Do teraz mieszkańcy trudnią się rolnictwem, a w niektórych dziedzinach są od lat prawdziwymi mistrzami. Hodują bydło i owce, z których mleka wyrabiają słynne gruzińskie sery: guda, chechili, sulguni czy tenili. Są również znakomitymi pszczelarzami – ich miód z nektaru roślin łąkowych uchodzi za jeden ze smaczniejszych. Wykorzystując znane od lat uprawy tarasowe z rozwiniętym systemem irygacji, z powodzeniem uprawiają także ziemniaki, zboża, owoce oraz len na nici i olej, który do końca XIX w. eksportowano stąd do Armenii i Turcji.
Miejscowi żyją skromnie i prosto, ale mają zawsze otwarte serca dla przyjezdnych. Można się u nich zaopatrzyć w coś na ząb, czaczę (bimber z winogron) oraz garść inspirujących opowieści na dalszą drogę.
Mgnienie historycznej potęgi Chertwisi
Szlak prowadzi dalej wprost do twierdzy Chertwisi, jednej z najstarszych w Gruzji. Forteca z II w. p.n.e. jest świetnie zachowana, w czym na pewno pomogło wpisanie jej w 2007 r. (wraz z klasztorem Wardzia) na listę światowego dziedzictwa UNESCO.
Według kronikarza Leontiego Mroveliego, opierającego się na tradycji ustnej, w latach 20. IV w. p.n.e. twierdza Chertwisi została zniszczona przez Aleksandra Macedońskiego, lecz historycy podważają tę hipotezę. Wiadomo natomiast, że Gruzini nie bez powodu zdecydowali się w średniowieczu przebudować i wzmocnić to darani – cytadelę ze schronami oraz nowoczesnymi jak na tamte czasy systemami wentylacji i doprowadzania wody.
Niestety Chertwisi przed najazdami nie uchroniły nawet strome, grube mury obronne z czterema wieżami ani położenie na wysokim skalistym wzgórzu w wąskim kanionie u zbiegu rzek Mtkwari i Parawani. Wioska i twierdza były zbyt ważnym punktem na szlaku komunikacyjno-handlowym, o czym doskonale wiedzieli wrogowie. W 1578 r. fortecę przejęli Turcy, którzy uczynili z niej jedno z centrum administracji osmańskiej. W roku 1828 r. twierdza została odbita przez Rosjan, którzy skwapliwie skorzystali z okazji i ulokowali tu swoją bazę wojskową.
Dla Polaków region Samcche-Dżawachetii może być o tyle interesujący historycznie, że właśnie tu trafiali praktycznie wszyscy zesłańcy z czasów insurekcji kościuszkowskiej i kolejnych powstań (wspominam o tym w serii „Polscy emigranci i zesłańcy na Kaukazie w XIX w.”). Polakami zasilono tutejszy garnizon carski, gdzie Imperium Rosyjskie broniło się od strony granicy z Turcją. W późniejszych latach niektórzy z polskich oficerów zostali przeniesieni do oddziałów we wschodniej Gruzji. Polaków zesłano tu wielu. Do dziś w regionie mieszkają ich potomkowie, osoby o polskich korzeniach i nazwiskach, deklarujące polskość. To piękne, że sukcesorzy zesłańców – lub też osoby, które przeprowadziły się tu w późniejszych latach i z własnej woli – pamiętają o swojej ojczyźnie, kultywują polskie tradycje.
Gruzińska przygoda 4×4 na wolnych obrotach
Parę kilometrów dalej zatrzymujemy się obejrzeć ruiny twierdzy Tmogwi z X w. Mury obronne mają 150 m długości i ciągną się przez trzy wzgórza. Przypuszczalnie pod zamkiem zachowały się tunele i lochy łączące twierdzę z okolicznymi obiektami. Niewiele po nich zostało – przyczyniła się do tego rzeka, w której wodach skąpana jest część kompleksu.
Malownicza rzeka Mtkwari płynie przez znaczą część terytorium Turcji, wije się przy granicy gruzińsko-tureckiej i wpływa do Gruzji – przelewa się przez Borjomi, Gori, Mcchetę, Tbilisi na południe, do Azerbejdżanu, gdzie uchodzi do Morza Kaspijskiego. Na wielu mapach, również tych od Google, rzeka Mtkwari nazywa się Kura – tak jak za czasów carskich. Ja zawsze apeluję, aby wracać do nazw oryginalnych, a nie tych, które przypominają okres okupacji. Tak samo Polacy nie wracają przecież do nazewnictwa z czasów rozbiorów.
Za murami twierdzy znajdujemy średniowieczne cerkwie. Zeda Tmogwi, czyli górna bazylika z XI w., wyznaczała niegdyś centrum wioski. Tmogwi – podobnie jak 211 pobliskich osad – zniszczono po przymusowej deportacji meschetyjskich Turków (muzułmanów) przez Związek Radziecki w 1944 r. (wspominam o tym w tekście „Achalciche – stolica gruzińskich ziemniaków”).
Z meandrującymi wodami Mtkwari nadpływa zaduma. Jest ona tym silniejsza, kiedy mając w pamięci dzień pełen wrażeń, serdeczne spotkania z miejscowymi i ich życzliwą pomoc, widzimy w oddali jeden autokar za drugim, lecące tylko z punktu A do B. Ludzie uprawiający masową turystykę tu nie trafiają, nie doświadczają magii samcche-dżawacheckich wioseczek. Tracą szansę ujrzenia innych obrazów świata: krzyża na tle gór, roześmianych dzieci, ciężko pracujących kobiet i mężczyzn, których widok daje poczucie doświadczenia pewnej niesamowitości. Tej autentyczności, po którą się tu przecież przyjeżdża.
Ale rozumiem, dlaczego turyści tu nie trafiają. Wardzia – fenomenalne skalne miasto, wydrążone w zboczu góry Eruszeti w XII w., o którym piszę więcej w artykule „Wardzia – najważniejszy zabytek w Gruzji”, to kluczowy zabytek na tym terenie. Z Achalciche do kompleksu skalnych monastyrów jest 60 km, w obie strony – 120. Stąd zwykle jedzie się do Batumi lub Tbilisi, a to kolejnych kilkaset kilometrów do pokonania. W naładowanym po brzegi programie wycieczki objazdowej nie ma czasu na powolność, na momenty kontemplacji otoczenia. Dlatego stworzyłem wyprawę „Gruzińskie bezdroża 8 dni”, która pozwala należycie doświadczyć regionów Swanetii i Samcche-Dżawachetii. Bo to, co dotąd zobaczyliśmy, to zaledwie przedsmak niespodzianek!
O Wardzi można by pewnie napisać wielorozdziałową książkę. Ja jednak postaram się krótko naszkicować słowami fenomen tego miejsca. […] Dolina Mtkwari jest tu bardzo romantyczna. Porasta ją bujna, soczyście zielona roślinność, niewielkich rozmiarów drzewa, a nurt rzeki przecinają różnej wielkości głazy, tworząc załomy i spiętrzenia. Stoki nad doliną są nieziemsko zielone, choć im wyżej, tym barwy są bardziej surowe i sine. Wardzię widać z daleka. Ale nie zawsze tak było. Fenomen skalnego miasta polega na tym, że w XII wieku, za panowania królowej Tamar, zostało ono […] „wydrążone” od wewnątrz, tak by stanowiło schron przed najazdami obcych. Z zewnątrz wyglądało jak normalna góra, a w środku kryło […] 3000 komnat na 16 kondygnacjach, mogących pomieścić ok. 60 tysięcy ludzi […]. Dopiero w 1283 r. potężne trzęsienie ziemi osunęło 2/3 masywu i odsłoniło Wardzię, co sprytnie wykorzystali Persowie, najeżdżając i mordując żyjących tu mnichów i rabując wszelkie kosztowności. Wcześniej, w czasach świetności Wardzi, […] królowa Tamar zadbała, aby w mieście było wszystko, co potrzebne do życia. W skalnych tunelach znajdowały się m.in. spichlerze, stajnie, piekarnia, apteka i oczywiście cerkiew. Królowa uczyniła z miasta klasztor, a dla 2 tysięcy mnichów, którzy w owym czasie zamieszkiwali Wardzię, transportowano nawet z rzeki wodę pitną, co w tych odległych czasach było nie lada wyczynem inżynieryjnym. Szczęka opada! – wspomina Anna Zawadzka, uczestniczka wycieczki „Gruzińskie bezdroża 8 dni” w 2018 r.
Jezioro Tabackuri i przełęcz Cchrackaro
Za Wardzią odbijamy na północny wschód. Ani śladu asfaltu. Terenówka zgrzyta i trzęsie się na wybojach, spod kół wzlatują tumany kurzu. W bezkresnej przestrzeni poza cywilizacją pniemy się w góry Małego Kaukazu. Na 2000 m n.p.m. docieramy nad jezioro Tabackuri, trzecie co do wielkości w Gruzji, z przeszywająco zimną wodą. Raj migrujących ptaków jest otoczony urokliwym rezerwatem.
Na cyplu wcinającym się w jezioro powoli upływają dni ludziom z wioski Tabackuri. Porywisty wiatr czesze kupy siana przy szutrowej drodze. Na brzegu drewniana sławojka, kawałek dalej rozklekotane łady, zabytkowe cerkwie.
Spotkana pod wiejskim sklepem rezolutna dziewczynka zaprasza na obiad. Swojsko, domowo, gościnnie – to kochamy w Gruzji! Ale w tym sielankowym krajobrazie opowieść dwunastoletniej Irinki o ich życiu tu, nad Tabackuri, szybko zaczyna trzeszczeć brutalną prawdą niespełnionych marzeń. Spotkanie wywraca do góry nogami nasz już i tak pokręcony światopogląd. Do Irinki wracam za rok – przełomowy – który gna mnie tu znów w czerwcu 2020 r. Wierzę, że drobne gesty zmieniają czyjąś rzeczywistość na krańcu świata. O tym, co tu właściwie się wydarzyło, opowiadam w artykule „Irinka znad jeziora Tabackuri w gruzińskiej Samcche-Dżawacheti”.
Wyjeżdżamy z Tabackuri inni, zamyśleni. Z cichej refleksji wyrywają nas policjanci. Na przełęczy Cchrackaro (2450 m n.p.m.) pilnują odcinka ropociągu Baku–Ceyran. Każdy, kto tędy przejeżdża – czy to miejscowi, czy turyści – podlega obowiązkowej kontroli dokumentów tożsamości. Lustrują nasze paszporty i dowody, zapuszczają wścibskie oko do wnętrza auta. Wszystko gra. Toczymy się przez godzinę w dół żwirówki, do głównej drogi. Mijamy stada owiec i krów. Wypasają je azerbejdżańscy koczownicy, którzy wędrują tu z oddalonych o 20–30 km gruzińskich wiosek Marneuli i Bolnisi. Dookoła łąki i soczyście zielone świerki. W ciszy chrzęści piaszczysta tarka.
Gruziński kalejdoskop
Nie każdy ma siły na taką eskapadę. I ja to rozumiem. Sam leczę teraz kręgosłup. Co tydzień chodzę do fizjoterapeuty-mordercy, bo jeśli człowieka wytarga na szutrówkach przez ileś miesięcy w roku, to okazuje się później, że coś w ciele trzeba naprawiać. Ale jeżeli mamy możliwości i chęci – przynajmniej raz w życiu warto udać się na wycieczkę po wertepach.
Wiele emocji dostarcza podróżowanie z Gruzinami transportem publicznym – mamy wtedy okazję do interakcji, do przyjrzenia się lokalnej kulturze i pewnego w niej uczestniczenia. Ale z publicznymi marszrutkami jest tak, jak pokazywały to dawne radzieckie filmy: może pojedzie, może nie pojedzie. A kiedy pojedzie? No może jutro. Busiki w Gruzji czasem odjeżdżają punktualnie, a czasem czekają, aż przyjdzie jeszcze jeden człowiek. Może też się zdarzyć, że podczas 10-godzinnej podróży ktoś postanowi zatrzymać się na jedzenie, choć inny pasażer siedzi i nerwowo przebiera nogami, bo ma za godzinę samolot. Ale ilu już spotkałem Polaków cieszących się z tego, że wskutek gruzińskich warunków transportowych spóźnili się na lot! „Ja nie lecę do pracy w poniedziałek”, „A co szefowi powiesz?”, „Że odwołali samolot!”.
À propos odwoływania samolotów, to w Mestii, w regionie Swanetii, zbudowano lotnisko w kształcie odwróconej litery „L”. Składa się ono z jednego pasa. Lata tu krajowy przewoźnik Vanilla Sky. Ludzie rezerwowali loty, potem pieniądze były zwracane. Ja żartuję, że to linia widmo. Do Mestii prawie nic nie lata, głównie z uwagi na trudności pogodowe. Nie każdy ma tego świadomość. Znam wiele przypadków osób, które skuszone możliwością lotu z Mestii do Tbilisi, balowały w Swanetii o kilka chwil za długo. A potem człowiek wychodzi z hotelu gotowy do drogi i okazuje się, że nigdzie nie poleci. Ostatnia marszrutka odjechała. Utknęli.
Opierając się na niepewnym transporcie publicznym, musimy więc przygotować się na niespodziewane, niekiedy też iść na kompromisy. Tracimy coś ze zwiedzania, a poza tym aplikujemy sobie niepotrzebny stres. Nie powinno być na to miejsca, gdy jesteśmy w Gruzji na krótkim urlopie i chcemy stąd przywieźć wyłącznie miłe wspomnienia.
Jeżeli mamy ochotę na gruzińską przygodę pod kontrolą, najlepiej jechać z zorganizowaną grupą, przykładowo ze mną. Można też samemu wynająć auto. Zachęcam do tego, a na samodzielną wyprawę rekomenduję region Samcche-Dżawachetia – to dlatego opowiadam teraz o miejscach, do których turysta raczej by nie trafił, bo nie ma o nich za dużo informacji w przewodnikach ani w internecie.
Drobna uwaga dla zainteresowanych: samodzielny wynajem samochodu w Gruzji nie zawsze jest tani. Taka już specyfika Kaukazu i państw Azji Centralnej, że za niektóre wakacyjne wygody trzeba tu zapłacić więcej i czasami za to więcej otrzymamy nie względny luksus, ale standard postsowiecki, który trąci myszką. Warto uwzględnić jeszcze jedną rzecz. Podróżując z innymi turystami lub tylko we własnym gronie, częściowo tracimy ducha Gruzji – ale wystarczy poszukać go na zewnątrz, na szlaku zawsze można kogoś poznać. Warto otworzyć się na tutejszych mieszkańców, bo droga przyjemniej mija, zdecydowanie jest co wspominać i do czego wracać. A wracać warto tym bardziej wtedy, gdy poznajemy ludzi takich jak pomocny mechanik i taksówkarz z Aspindzy czy też rodzina Irinki znad jeziora Tabackuri.
Samcche-dżawacheckie manowce są słabo zaludnione, populacja liczy zaledwie 160 tys. osób. Według spisu powszechnego z 2014 r. region jest w 50% zamieszkiwany przez Ormian, a w 48% – przez Gruzinów (część to przesiedleńcy z regionów Swanetii i Adżarii, z wiosek, które ucierpiały po lawinie). Mieszka tu też nieco innych nacji. Wielu to potomkowie uciekinierów z terenu tureckiej Anatolii, gdzie w latach 1915–1917 doszło do ludobójstwa Ormian. Dziesięć wiosek w Dżawachetii założyli z kolei duchoborcy, grupa religijna wywodząca się z rosyjskiego prawosławia i wygnana z carskiej Rosji za postawę pacyfistyczną. Coraz mniej liczne duchoborskie rodziny mieszkają tuż przy granicy z Armenią, w wiosce Gorelovka, którą odwiedziłem w czerwcu 2020 r. – relacja z wyprawy i spotkania z duchoborcami w artykule „Gorelovka. Wioska rosyjskich duchoborców w Gruzji”. Etniczne bogactwo Samcche-Dżawachetii współtworzą ponadto Grecy pontyjscy, Azerbejdżanie, niewielki odsetek Ukraińców i Polaków. Typowe kulturowe pogranicze – na maleńkim terytorium, gdzie powulkaniczny krajobraz, sypiące się budynki z czasów radzieckich, długie zimy i mało urodzajne grunty o ponurej urodzie „ścierniska” i „klepiska” z piosenki braci Golców zdecydowanie nie ułatwiają codziennego życia, a częściej dają się ludziom we znaki.
„Zobacz, Nodar” – komentował mój teść David podczas naszej czerwcowej wyprawy do rodziny Irinki nad jezioro Tabackuri. „To chciałbym pokazać mojemu synowi” – Sophy ma młodszego brata. „Wyciągnąć go na chwilę sprzed komputera. Pokazać, jak żyją ludzie, 2–3 godziny drogi od naszego kosmopolitycznego Tbilisi”.
Gruzini mówią z żalem, że tutejsze widoki raczej nie spodobają się turystom, że nikt nie chce tu jeździć, że taki standardowy Europejczyk z terenów na zachód od Ukrainy będzie się wściekał, jak zobaczy tę biedę, te chaty, te piramidy gówna (suszące się kostki nawozu do palenia w piecu, na którym się gotuje i którym ogrzewa się dom), tych niewysokich Ormian, Gruzinów, Azerbejdżan (nie Azerów, to obraźliwe) o cerze ciemnej od słońca i szarej od biedy i beznadziei. Myślę sobie, że mają rację. Nikt w zasadzie nie pyta o ten region. Przez Dżawachetię przebiegają rury i tory. Ropociąg, gazociąg. A w żyłach niejednego mieszkańca płynie czacza. Posępne krajobrazy i brak perspektyw mogą skłaniać do tego, żeby wpaść w zaprawiony procentami ciąg, mogą przygnębiać, zostawiać w duszy bolesny ślad. Trzeba się zatrzymać, żeby to dostrzec i zrozumieć. Ale trzeba też dać tym ludziom szansę – Gruzja stoi turystyką i tylko Samcche-Dżawachetia jest wciąż białą plamą na podróżniczych mapach. Pokonaliśmy tu już tyle kilometrów i zapewniam, że ani przez chwilę się nie nudziliśmy, ani przez moment nie przyszło nam też do głowy, że mogłoby się nam tu, jak twierdzą Gruzini, nie spodobać. Wulkaniczne krajobrazy, tajemnicze jeziora, szutrowe trakty na bezdrożach Kaukazu, tubylcy z kulturowego pogranicza zanurzeni w unikalnym folklorze, swojskie jedzenie i gruzińskie wino, niespodzianki historii i przyrody, piach w zębach, soczyście zielone góry, dzika pustka, uśmiech od ucha do ucha – to przecież wszystko, czego potrzebuje do szczęścia spragniony przygód i emocji obieżyświat! I to również od niego zależy, czy za rok, dwa, pięć ludzie stąd zobaczą światełko w tunelu.
Narty i kwiaty w Bakuriani
Kamienista ścieżka zdaje się nie mieć końca. Asfalt nieśmiało pojawia się dopiero kawałek przed kurortem narciarskim Bakuriani, na północnym zboczu pasma Trialeti. Z Tabackuri można tu dojechać jedynie latem, bo od listopada do wczesnej wiosny droga jest nieprzejezdna z powodu opadów śniegu.
Bakuriani to typowa gruzińska daba, czyli osada o charakterze małego miasteczka. Miejscowość jest dość młoda – w 1816 r. osiedliło się tu 80 ukraińskich rodzin, które uciekły z ojczyzny (całą dolinę Borjomi zasiedliło łącznie 460 rodzin z Ukrainy). Ich domy stoją na zastygłej lawie z pobliskiego wulkanu Mukhera, na wysokości 1700 m n.p.m. Bakuriani szybko odeszło od przemysłu drzewnego (drewno eksportowano do Niemiec i wykorzystywano je do produkcji instrumentów muzycznych). W latach 1898–1901 zbudowano kolejkę wąskotorową Borjomi–Bakuriani, aby zapewnić kuracjuszom dodatkowe rozrywki na łonie kaukaskiej przyrody.
W początkach XX w. Giorgi Nikoladze, jeden z założycieli Gruzińskiego Towarzystwa Geograficznego, przywiózł do Bakuriani pierwszych narciarzy i tak zaczęła się błyskotliwa kariera kurortu. Wyciągiem można podjechać do ośrodków narciarskich Didveli (2702 m, 16 km tras) i na górze Kokhta (stacja górna na wys. 2157 m; trasa liczy 3,1 km). Stale rozwija się też zlokalizowany 4 km za miasteczkiem ośrodek Mitrabi (stacja górna na wys. 2207 m). Piękne widoki, skocznia narciarska i dobre trasy zjazdowe przyciągają tu wielu miłośników śnieżnego szaleństwa, również zawodowych narciarzy i skoczków. Kiedyś pojawił się nawet pomysł, aby zorganizować tu zimowe igrzyska olimpijskie.
W cieplejszych porach roku popularnością cieszy się natomiast miejscowy Ogród Botaniczny Gruzińskiej Akademii Nauk. W lipcu Gruzini mają urlopy i przywożą do Bakuriani całe rodziny. Kiedyś byłem tu z moim ojcem i zauważyłem ciekawą tendencję. Podjeżdża mercedes (bo Gruzin musi mieć mercedesa, to się nie zmieniło), mężczyzna szybko wyrzuca walizki, całuje żonę, dziecko i odjeżdża. Pomyślałem: czy on spieszy się do pracy, ma tak dużo obowiązków? Powtórzyło się to parę razy. Wchodzę do sali restauracyjnej w hotelu, przy stolikach same kobiety i małe rozwrzeszczane dzieci. Zrozumiałem, dlaczego ci panowie stamtąd uciekali. Kobiety mają więcej cierpliwości. Mężczyźni jakoś tak nie umieją, a ci gruzińscy dodatkowo wolą jak najszybciej wrócić do koleżków w Tbilisi.
Mineralna zupa w Borjomi
Nasza przygoda na gruzińskich bezdrożach powoli dobiega końca. Ruszamy jeszcze do kurortu Borjomi, gdzie znajdują się źródła słynnych wód mineralnych. Pijemy wypakowaną minerałami leczniczą wodę o raczej osobliwym smaku stali, aluminium i sfermentowanych jaj – poświęciłem jej i pozostałym atrakcjom miejscowości osobny wpis „Borjomi, czyli rzecz o piciu mineralnej zupy”. Spacerujemy po parku zdrojowym, kąpiemy się w otwartym basenie z gorącymi wodami. To idealny relaks przed dalszą drogą na lotnisko w Kutaisi.
Krajobrazy znów się zmieniają. Asfalt, bloki, sklepy, przydrożne sklepiki. Więcej ludzi, samochodów, bazarowej wrzawy. Po ośmiu dniach na wulkanicznych bezdrożach Gruzji czujemy się jak przybysze z obcej planety. Ale wiemy, że gdzieś tam, poza cywilizacją, nadal czekają na nas niezmierzone kilometry przygody. Trzeba tu wrócić!
Pandemiczny czas pozwala mi głębiej eksplorować miejsca i regiony w Gruzji, o których mało kto wie i o których praktycznie nikt poza mną nie napisał. Oprócz tego artykułu i reportaży o Gorelovce czy jeziorze Tabackuri na moim kanale YouTube pojawią się też filmy o Samcche-Dżawachetii, będą również podcasty dla tych, którzy wolą posłuchać gruzińskich opowieści. Każda taka wyprawa to szansa dotarcia do arcyciekawych miejsc, ale też do ludzi, którym szczególnie teraz, w dobie pandemii koronawirusa, warto pomóc. Razem z moimi turystami, sympatykami Gruzji i ludźmi dobrej woli wsparliśmy już rodzinę Irinki, dom dla ofiar przemocy domowej w Zugdidi, polską szkołę im. św. Królowej Jadwigi i zrealizowaliśmy wiele innych projektów charytatywnych, którym poświęcamy się od 2007 r. Jeżeli macie ochotę – dołączcie! Liczę na to, że wkrótce znowu spotkamy się w magicznej, pięknej Gruzji i będziemy wspólnie odkrywać najcudowniejsze zakątki Kaukazu!
Informacje praktyczne
- Wyprawa Gruzińskie Bezdroża 8 dni idealnie sprawdza się na jazdę na kilka załóg. Możecie dołączyć do wyprawy, jadąc własnym autem z Polski lub też skorzystać z oferty lokalnej wypożyczalni. Oczywiście jeżeli wybierzecie się razem ze mną, to ja załatwię wszystkie formalności.
- Trasa nie należy do bardzo męczących i nie jest niebezpieczna, należy tylko mieć na uwadze, że przejazdy mogą trwać cały dzień. Taki urok off-roadu!
- Program jest ułożony na bazie wieloletnich doświadczeń – nie ma sytuacji, że jedziemy cały dzień, żeby zajrzeć do jakiegoś zabytku na 15 minut i jechać dalej.
- Zawsze staram się dodawać jakieś niespodzianki i jestem elastyczny wobec uczestników!
- Na mojej stronie Tamada Tour znajdziesz też inne oferty off-roadowych wypraw w Gruzji, a także w Armenii i Azji Centralnej. Kliknij w link i zapoznaj się z ofertami. W Gruzji polecam zdecydowanie wyprawę Tuszetia i Waszlowani 9 dni oraz Swanetia i Racza, przygoda i czacza 10 dni.
Noclegi na trasie:
- Noclegi Kutaisi: hostel Kutaisi by Kote – kultowe miejsce na mapie miasta.
- Noclegi Mestia: guesthouse GERA – piękne pokoje i świetna domowa kuchnia.
- Nocleg Uszguli: guesthouse Gamarjoba u Temraza i Fridona Nizharadze.
- Noclegi Batumi: Globus Hostel – klimatyczny hostel w starej części miasta.
- Noclegi Achalciche: Millenium Rabati – rodzinny hostel z własną restauracją.
- Noclegi Bakuriani: Papa Noel – designerski hostel z wieloosobowymi pokojami.
Wypożyczalnie samochodów Gruzja – polecam cars4rent.ge i www.parent.ge. Obie pozwalają wypożyczyć i zwrócić auto w kilku gruzińskich miastach: Tbilisi, Mestii, Kutaisi, Batumi, Achalciche. Do wyboru są zarówno typowe auta miejskie, jak i samochody 4×4.