Latem 2018 r. znów ruszamy na gruzińskie wertepy Samcche-Dżawachetii, regionu w południowej Gruzji. Pod stopami meandrują żywioły rzeki Mtkwari, górskich grani, szutrowych szlaków. Nagle wielki błękit na dzikim pustkowiu popycha nas prosto w ramiona Irinki, wyjątkowej dziewczynki znad jeziora Tabackuri. To spotkanie już na zawsze zmienia perspektywę – naszą i ich, ludzi z bezdroży.
Jesteśmy zaledwie 60 km od kurortu Borjomi. Park zdrojowy jest teraz pełen ludzi. Ale tu pustka dzikiej natury po sam horyzont. Poza plamkami owiec i co jakiś czas przemykającymi starymi samochodami – żywego ducha. Wspinamy się na 2000 m n.p.m., nad ogromne jezioro Tabackuri i do wsi o tej samej nazwie. Leżą one w północno-wschodniej części regionu Samcche-Dżawachetia, rzut beretem od granic Armenii i Turcji.
Spis treści
Dziki raj gruzińskich bezdroży
Do jeziora Tabackuri prowadzą dwie drogi, z Akhalkalaki i Bakuriani. Od listopada do wczesnej wiosny droga z Borjomi przez kurort narciarski Bakuriani jest zupełnie nieprzejezdna z powodu opadów śniegu. W cieplejszych miesiącach obie trasy można pokonać samochodem (wskazany 4×4) albo marszrutką (4 razy w tygodniu kursuje nad jezioro z Borjomi). To kilometry piaszczystych, kamienistych i błotnistych traktów. Chociaż na mapie są oznaczone jako główna droga M-20, próżno szukać tu choćby skrawka asfaltu.
Samcche-Dżawachetia ma niezaprzeczalną aurę i genialne warunki na przygodowy off-road. Wielu Polaków mówi: „Tęsknimy za tym klimatem, za tym chaosem, za tymi bazarami”. Pewnie, w licznych miejscach w Gruzji można pójść na bazar, gdzie są klapki, a obok leży świnka. Tęsknimy za nieporządkiem, zwolnieniem tempa. I dlatego ruszamy do Gruzji. Bo tutaj nadal są miejsca zaskakujące, pozwalające doświadczyć bezkresnych bezdroży. Ot, choćby w Samcche-Dżawachetii.
Nie jest to Gruzja z widokówek. Ale kryje w sobie wiele romantyzmu. Oznaczone kamiennymi kopczykami trasy ciągną się na przestrzał, bez zjazdu na większe miasto czy stację benzynową. Droga często zanika, zjeżdża się na bok, nie wiadomo dokąd. I wtedy, na kompletnym wygwizdowie, znajdujemy nagle następne skarby, widoki, emocje, przeżycia.
Po pokonaniu żwirowej tarki wjeżdżamy do prawdziwego raju. Jezioro Tabackuri rozlewa się błękitną taflą o powierzchni 14,2 km² w miejscu wyżłobionym przez wulkaniczną lawę. Krystalicznie czysty akwen, tworzony przez wody podziemne, deszczowe i śniegowe, cieszy się bogactwem ryb. Jezioro otoczone jest rezerwatem Ktsia-Tabatskuri, który chroni alpejską roślinność i siedliska wodnego ptactwa. Dziewicza przyroda, cypel z kamiennymi domami i łagodne góry, nieomal rozpływające się w jeziorze, tworzą iście spektakularny widok. Surowy, lecz piękny, kuszący wszechobecnym spokojem.
Magia spotkań nad jeziorem Tabackuri
Jestem tu już kolejny raz – w ramach wyprawy „Gruzińskie bezdroża 8 dni”, którą organizuję od kilku lat. Miejsce to zawsze zachwyca mnie równie mocno. Niemal odludne manowce, na których czuć wolność, wiatr we włosach, chłód czystej wody i piach w zębach. Bomba!
Tym razem odwiedzamy Samcche-Dżawachetię w składzie: Marta, Kasia, Andrzej i ja. Dziewczyny marzą o snickersie. Skąd wziąć batony pośrodku niczego?! Szutrówką dojeżdżamy w głąb wioski Tabackuri. W centrum jeden sklep. Pan sprzedaje kosiarki, suszoną rybę, mydło i powidło. Ma też snickersy. Już chcemy je spałaszować, gdy pod sklepem zagaduje nas 12-letnia dziewczynka. Rezolutnie pyta, czy mamy ochotę na domowy obiad. Mamy! Gdzieś tam w powietrzu zawisa pytanie, ile to będzie kosztować. Typowe myślenie Europejczyka szybko cichnie jednak pod naporem gruzińskiej tradycji, lokalnego stylu życia.
Docieramy niemal na sam skraj cypla wcinającego się w taflę jeziora Tabackuri. Właśnie tutaj mieszka Irinka Martirosyan, przebojowa Ormianka, ze swoją rodziną. W skromnych progach przyjmują nas z wielką, tak charakterystyczną dla Kaukazu gościnnością. Zachowują się, jakby na nas czekali, jakby się nas autentycznie spodziewali.
Mama Irinki już podaje talerze. Tu są pomidorki, tu ogórki, tu ziemniaki, wszystko z własnego ogródka nad jeziorem, zerwane na naszych oczach, nawet przez nas samych. Mięsa nie ma, ludzi nie stać. Mityczne opowieści sugerują, że w Gruzji codziennie jest biesiada z baranem. Tak było za Związku Radzieckiego, kiedy Gruzja stanowiła najbogatszą republikę – ale tutaj, nad jeziorem Tabackuri, mieszkańcy i tak o tym nie wiedzieli. Teraz mięso znowu jest drogie. A kto ma jedną świnię, jedną kurę, jedną krowę, nie może ich co dzień kroić i proponować turystom.
Na deser pani Martirosyan częstuje nas kawą, ciastem i cukierkami. Na drogę proponuje jeszcze raki albo rybę prosto z jeziora. Tym razem odmawiamy, ale wiem, że wrócę tu kiedyś po tabackurskie rarytasy. Posiłek u mamy Irinki jest prosty i pyszny – to zresztą mało powiedziane, za ten smak można oddać pół królestwa! Nasza gospodyni aż tyle nie chce i rzuca absurdalnie niską kwotę. Nie zgadzamy się, ale nie chcemy też urazić jej dumy. Zastanawiamy się, gdzie by tu pokątnie zostawić jeszcze trochę grosza. Przez większość trasy pstrykam zdjęcia, ale teraz, z szacunku do cudzej prywatności, chowam aparat. U ludzi nie szuka się ujęć na Insta, nie zamyka się wspomnień w wystylizowanych kadrach. Doświadcza się życia. A to pisze różne scenariusze.
Samcche-dżawachecka ziemia niczyja
Irinka mieszka z dwójką rodzeństwa, mamą i babcią. Tata wyemigrował za pracą do Rosji, rzadko się widzą. Szkoda, no ale trzeba jakoś zarobić na chleb. Martirosyanowie są potomkami uchodźców z terenu tureckiej Anatolii, gdzie w latach 1915–1917 doszło do Rzezi Ormian. Takich jak oni jest tu wielu.
Południowa Gruzja, część regionu Samcche-Dżawachetii, to dziś pasy swego rodzaju ziemi niczyjej. Według spisu powszechnego z 2014 r. w regionie mieszka ledwie 160 tys. osób, czyli mniej niż w Toruniu albo Radomiu. 50 proc. stanowią tu Ormianie, 48 proc. – Gruzini, a reszta to mieszanka innych nacji. W kilku wioskach osiedlili się rosyjscy duchoborcy (Bojownicy Ducha, mistyczno-racjonalistyczna grupa religijna będąca odłamem rosyjskiego prawosławia; o duchoborcach opowiem więcej w osobnym artykule), przemieszani z Ormianami oraz Gruzinami ze Swanetii i Adżarii, którzy trafili tu po lawinie w swoim regionie. Ludzie z poszczególnych osad w zasadzie nie mają ze sobą kontaktu. W niewielkim rejonie Dżawachetii masywy górskie i jeziora skutecznie separują tereny jeziora Tabackuri, jeziora Paravani i inne obszary. Mieszkańców łączą szlaki znane tylko pasterzom. Mimo trudnych warunków i biedy ludzie ci pozostali tu, gdzie przywędrowali ich przodkowie.
Rodzina Martirosyanów opiekuje się w Tabackuri nową cerkwią ormiańską. Nową, bo we wsi są jeszcze dwie świątynie, dużo starsze. Białe Krzesło, czyli cerkiew ormiańską Tetri-Sakdari z bloków różowego tufu, zbudowano w 1843 r. Kawałek dalej na półwyspie jest Czerwone Krzesło – Tsitel-Sakdari, jeden z najważniejszych zabytków gruzińskiej architektury sakralnej X w. Na co dzień, jak większość mieszkańców, Martirosyanowie żyją z rolnictwa, rybołówstwa i pojawiających się od wielkiego dzwonu pojedynczych turystów. Innych opcji brak. A i to, co jest, rodzi często więcej rozgoryczenia niż radości.
Myśląc o lokalnych rolnikach, próżno wyobrażać sobie ogromne, przepiękne uprawy pomidorów, ogórków czy arbuzów. W Samcche-Dżawachetii jest sucho i niegościnnie. Nad dżawacheckimi jeziorami pochodzenia wulkanicznego wcale nie jest też ciepło, a wręcz dosyć chłodno – zimą Tabackuri zupełnie zamarza, ludzie jeżdżą po jeziorze zaprzęgiem konnym, żeby przywieźć opał.
Na okalających wielką wodę wstęgach gór są za to rozległe pastwiska z pięknymi alpejskimi łąkami. W sezonie przychodzą tu nawet azerbejdżańscy pasterze z oddalonych o 20–30 km gruzińskich wiosek Marneuli i Bolnisi. Wypasają nad jeziorem swoje owce, czasem którąś sprzedadzą. Z mleka tutejszych owiec i krów, skubiących trawę na nietkniętych przemysłem terenach, miejscowi produkują smakowite naturalne sery, z których wioska słynie nie od dziś. W 2017 r. pojawił się plan, aby przy wsparciu merytorycznym Unii Europejskiej stworzyć w gminie Tabackuri mleczarską oazę. Rolnicy z 200 okolicznych gospodarstw, z wiosek Tabackuri, Balanta, Moliti i Chikharula, ochoczo się zgodzili. Ale zaraz potem stanęli pod ścianą nieosiągalnych w regionie nowoczesnych standardów produkcji i własnych kłopotów finansowych, napędzanych przez niekorzystne pożyczki.
Tutejsi rybacy wcale nie mają lepiej. Ich problemy zaczęły się w 2010 r. Właśnie wtedy mieszkańcy Tabackuri dowiedzieli się, że nie mogą już łowić ryb w swoim jeziorze, bo licencja na połowy należy teraz do firmy Vardana Aivaziana, obywatela ormiańskiego i członka parlamentu Armenii. Aivazian wykupił 20-letnią licencję połowową za 1832 GEL – ówczesny prezydent Gruzji Michaił Saakaszwili „przypadkowo”, za ledwie 8000 GEL, sprzedał mu przy okazji część chronionego obszaru rezerwatu Ktsia-Tabatskuri… Jakby tego było mało, Aivazian przetransportował kraby z armeńskiego jeziora Sewan i zrzucił je do Tabackuri, co zmniejszyło zarybienie akwenu. Mieszkańcy Tabackuri, pomimo piszczącej we wsi biedy, zrobili zrzutkę i za własne pieniądze kupili 80 tys. ryb, żeby odratować ekosystem jeziora.
A przecież jeszcze niedawno ludzi z Samcche-Dżawachetii uspokajano, nieomal cytując piosenkę braci Golec: „Tu na razie jest ściernisko, ale będzie San Francisco”. I ci ludzie w to wierzyli, mieli ku temu powody. Mimo młodego wieku Irinka mówi po gruzińsku, ormiańsku i angielsku. Niedawno zaczęła z pomocą YouTube’a wkuwać też arabski, bo we wsi poszła plotka, że bogaty szejk kupił działkę i będzie budował hotel nad jeziorem. Co z tego wyjdzie? Kiedy? Czy w ogóle? Nie wiadomo. Na razie Tabackuri nijak nie przypomina San Francisco, nadal jest tu klepisko i ściernisko.
Wprawdzie panuje teraz moda na powrót do przeszłości i natury, na ekologiczny styl życia – jednak ten trend nie ma nic wspólnego z życiem na przyzwoitym poziomie, jakie ci ludzie chcieliby przecież wieść. Turyści, skupieni na własnych wrażeniach, szukają rozmaitych postsowieckich dekoracji, nie zważając, że w tych dekoracjach nadal żyją ludzie, którym nie jest wcale tak wesoło. Bo co z tego, że kura biega po obejściu, skoro człowiek nie ma co do garnka włożyć? Cóż po tym, że tereny zjawiskowe, jeśli nie ma tu nawet podstawowej infrastruktury, przydatnej mieszkańcom i turystom? Siku w drewnianej sławojce z widokiem na jezioro to, owszem, niezłe przeżycie. Ale na co dzień przydałaby się porządna toaleta. Ten prozaiczny przykład otwiera listę wciąż niespełnionych marzeń o godnej codzienności. Przygraniczne ziemie toną w zapomnieniu.
Irinka cieszy się, że ktoś do nich przyjechał. Ambitna i rozgadana, zasypuje nas kolejnymi anegdotami – które skłaniają do coraz głębszej refleksji. Jezioro rozbudza pragnienia o wypoczynku na łonie dziewiczej przyrody, a gościnność i serdeczność mieszkańców nie mają sobie równych. Lecz magiczna atmosfera Tabackuri szybko zderza się z twardą rzeczywistością.
Im bliżej zabudowań jesteśmy, tym wyraźniej widzimy, z czym zmaga się lokalna społeczność. Tu sterczy stóg siana, tam wala się pordzewiała wanna. Pobocze błotnistej ścieżki porastają nieprzebyte zagajniki zielska, które wdziera się na opuszczone chałupy i zabudowania gospodarskie. Kawałek dalej przydomowa szopka sprawia wrażenie, że przewróci się przy najlżejszym podmuchu wiatru. Ponury pejzaż to również wątpliwa zasługa budynków z czasów radzieckich.
Ludzie starają się zadbać o otoczenie – ale po całodziennej ciężkiej pracy na roli czasami opadają już z sił. Większości zwyczajnie nie stać na taczkę, grabie, puszkę farby, kiedy rodzina liczy raczej na obiad, coś do ubrania, podręcznik szkolny, prąd, wodę. Rodzina Irinki potrzebuje też na czynsz – stary dom z 1939 r. nie jest ich, wynajmują go. Tutaj chyba tylko płoty i domy z kamieni są niezłomne. I jeszcze hart ducha mieszkańców, którzy trwają w tym fenomenalnie urokliwym, lecz wymagającym miejscu na krańcu gruzińskiego świata.
Tam gdzie wieje pomyślny wiatr
Do ormiańskiej rodziny Martirosyanów wracam w 2019 r. Chcę przedstawić tych serdecznych, miłych ludzi swoim towarzyszom. Roksana, Irek, Andrzej i Paweł są bardzo przejęci trudnymi warunkami, w których mieszka Irinka z bliskimi. Gdy żegnam się potem z grupą na lotnisku w Kutaisi, jeden z uczestników wyprawy wręcza mi pieniądze i prosi, żebym przekazał je Martirosyanom, kiedy nadarzy się okazja. Przyrzekam, że zrobię to w 2020 r. Obietnica nie daje mi spokoju, ale nijak nie mogę się wyrwać z Tbilisi. Wszelkie plany wyjazdowe pokrzyżowała pandemia koronawirusa, która w Gruzji oznacza liczne restrykcje, w tym zakaz podróżowania po kraju.
W końcu obostrzenia zostają poluzowane i 20 czerwca ruszam nad jezioro Tabackuri. Wstaję o piątej rano, po drodze zgarniam swojego teścia Davida, zwanego przez bliskich Dato, i godzinę później mkniemy z Tbilisi przez Gori, Borjomi i Bakuriani na bezdroża Samcche-Dżawachetii. Dato się niepokoi i co jakiś czas pyta, czy na pewno wiem, dokąd jedziemy, i czy jestem przekonany, że na miejscu zastaniemy Martirosyanów. Może wyjechali do swoich, do Armenii albo Rosji? Może zdążyli przed zamknięciem granic z uwagi na epidemię koronawirusa? Nie mam do nich numeru, kieruję się sercem. Zresztą – dokąd mieliby wyjechać? Znam ich sytuację, wiem, z jakimi problemami się borykają, nie wszystko chcę ujawnić. Wiem, że zatrzymamy się pod właściwym domem i oni tam będą.
Za kurortem Bakuriani wdrapujemy się na przełęcz Cchrackaro (2450 m n.p.m.). Górski przełaz jest praktycznie pusty, nie jeździ tędy nikt poza lokalsami. I dobrze, bo dzięki temu jest bezpiecznie. Można swobodnie cieszyć się off-roadowym klimatem i zatrzymywać na zdjęcia – w tej okolicy Mały Kaukaz prezentuje się zjawiskowo.
Przed wjazdem na Cchrackaro trzeba jeszcze odmeldować się u policjantów, którzy pilnują tu odcinka ropociągu Baku–Ceyran. Wszyscy, zarówno miejscowi, jak i przybysze, są zobowiązani do okazania dokumentów tożsamości. Paszporty lub dowody osobiste turystów są na chwilę zabierane i sprawdzane wewnątrz komisariatu. Procedura weryfikacji dokumentów obowiązuje w każdą stronę – czy jedziemy do, czy wracamy. Policjant sprawdza też wnętrze auta – za każdym razem, gdy jestem tu z turystami, pan władza uważnie nurkuje wzrokiem do wnętrza deliki. Teraz, gdy jadę z teściem, w zasadzie unikamy drobiazgowej kontroli. Dato pokazuje tylko wojskowy identyfikator, przedstawia się swoim stopniem wojskowym oraz imieniem i nazwiskiem.
– Is win aris? A ten drugi? – pyta policjant, wskazując na mnie.
Zapada niezręczna cisza. Chcę powiedzieć coś mądrego, ale nic nie przychodzi mi do głowy. Nie mogę się przedstawić równie efektownie jak mój tato Dato. Bo co mam powiedzieć? Mąż córki pułkownika Davida? Gruziński Polak, polski Gruzin? W dodatku bezrobotny utracjusz, bo przecież w obecnych, koronawirusowych realiach nie mogę pracować? Zrezygnowany wyciągam polski paszport i podaję policjantowi, który znika z moim dokumentem wewnątrz komisariatu.
Po chwili możemy jechać dalej. Już blisko, już jesteśmy! Dojeżdżamy pod właściwy dom i właściwe drzwi. Cała rodzina wylega na zewnątrz, jakby wiedzieli, że będziemy. Znowu czuję się tak, jakby na nas czekali. Ot, magia Kaukazu. Następuje powitalna kanonada: okrzyki, uśmiechy, uściski. Martirosyanowie nie wiedzą jeszcze, dlaczego ich odwiedzamy. Trudno mi dłużej zwlekać, wiem, ile będzie dla nich znaczyć nasz drobny gest. Poza pieniędzmi, do których dorzucamy co nieco od siebie, przekazujemy rodzinie 30-kilogramową paczkę z odzieżą dziecięcą, przyborami szkolnymi i artykułami higienicznymi. Nie wiem, kiedy wrócę do Tabackuri z turystami, nie wiem, kiedy ponownie będziemy się cieszyć prawdziwą gruzińską wolnością. Wiem natomiast, że pomagać trzeba zawsze. Nawet gdy nam jest trudno.
W rewanżu mama Irinki obładowuje nas domowym serem i świeżo upieczonym chlebem. Zapraszają znowu, będą czekać. Irinka macha nam na pożegnanie. Za moment jej wesoła buzia jest już tylko kropeczką na tle błękitnego zwierciadła jeziora Tabackuri. Punktem, który łączy szlaki, który przywiódł mnie tu nie raz i nie bez powodu. Po 10 godzinach jesteśmy z powrotem w gwarnym Tbilisi. W całkiem innej bajce, z której niedługo znów wyrwiemy się na gruzińskie bezdroża. Po przygody i spotkania, które zmieniają nasze małe-wielkie światy.