Z Armenią mam problem. Od 10 lat organizuję wycieczki na Kaukaz i o ile w Gruzji odwiedza nas co roku kilkaset osób, a liczba ta stale rośnie, o tyle do Armenii trafia nie więcej niż 10 proc. podróżujących. To dla mnie zupełnie niezrozumiałe. Armenia jest szalenie interesująca, piękna i ma niezłe połączenia lotnicze – bezpośrednio można dolecieć LOT-em z Warszawy do Erywania, a Ryanair planuje loty do Giumri, drugiego co do wielkości miasta w kraju. Mam nadzieję, że Armenia w końcu przyciągnie ludzi. Bo ci, którzy omijają ten zakątek Kaukazu, nie wiedzą, co tracą.
Jest 13 października 2019 r. Ładujemy się z Sophy do samochodu i ruszamy z Tbilisi do Erywania. Chcemy posmakować, przeżyć, zobaczyć i pokazać Armenię z całym dobrodziejstwem inwentarza. Chcemy też rozwiać koszmarne stereotypy o tym kraju, bo nie – nie jest on nudnym, jałowym, skalistym pustkowiem z biblijną górą pośrodku (która notabene nie leży już nawet w armeńskich granicach). Prawdziwa Armenia to kraj boleśnie dotknięty przez historię, ale zarazem tak fascynujący i zagadkowy, że spokojnie nadawałby się na kanwę kolejnych paru odcinków „Indiany Jonesa”. A kogo nie ruszają przygody pośród fenomenów architektury albo trekkingi przez dzikie krajobrazy – może tu przyjechać dla wina, sztuki i pełnej sekretów obyczajowości.
Spis treści
Barev dzez! Misja Armenia rozpoczęta
Trasa z Tbilisi do Erywania zajmuje nam sześć godzin bez większych przerw. Przejście graniczne mijamy błyskawicznie. Dobrze, bo nie lubię granic. „Ludzie nie są stworzeni do życia w sytuacjach granicznych, unikają ich lub starają się od nich jak najszybciej uwolnić” – pisał Ryszard Kapuściński w „Imperium”. Granice, specyficzny stan „już nie tam i jeszcze nie tu”, zawsze wywołują we mnie niepokój. Ta gruzińsko-armeńska w szczególności, ponieważ jej przekroczenie wymaga nieco formalnego zachodu.
Jeżeli ktoś zamierza wynająć w Gruzji samochód i chce wjechać nim do Armenii, niezbędna jest notarialna zgoda właściciela pojazdu. Trzeba zawsze pamiętać, żeby poprosić o nią przy wynajmie pojazdu i siedem razy się upewnić, że ją dostaliśmy. My jedziemy autem mamy Sophy, która również wydała nam taką zgodę, po gruzińsku i po rosyjsku. Mimo to ja, jak zwykle zresztą, jestem pełen obaw. Bo już nie raz się przejechałem. Zdarzyło się, że z dobrego serca poleciłem turystom wypożyczalnię samochodów w Gruzji i w dniu, kiedy mieli odebrać auto, okazało się, że tego dokumentu brakuje. Nie obyło się bez stresu, mimo że nijak nie zawiniłem. Od tamtego czasu unikam podobnych rekomendacji. Na Kaukazie już tak jest, że wszystkiego trzeba dopilnować samodzielnie.
Wydawałoby się, że łatwiej wziąć samolot. Ale i tu zdarzały mi się przeboje. Pewnego razu, chyba w 2014 r., na kilka dni przed rozpoczęciem wycieczki LOT anulował połączenia na trasie Warszawa – Erywań – Warszawa i trzeba było czym prędzej zmieniać trasę eskapady. Organizując wycieczki do Armenii kilka lat temu, korzystałem też dla oszczędności czasu z pociągu relacji Tbilisi – Erywań, który jedzie na trasie Batumi – Tbilisi – Erywań. Kocham dworce i atmosferę podróży, te wielkie puszki, w których ludzie przemieszczają się w nieznane. Pamiętam z dzieciństwa Dworzec Centralny w Warszawie, emocje towarzyszące każdemu wyjazdowi i charakterystyczne pociągi do Moskwy. Tajemniczy alfabet, którego wtedy nie znałem, i ta „inność” bijąca od konduktorów, składu i samych pasażerów były fascynujące. Ale na dworcu kolejowym w Tbilisi zawsze było nerwowo, harmider, pociąg w standardzie „późny Gierek”, tak sowiecki, jak tylko można sobie wyobrazić, ciężkie walizki uczestników, lokalni „przedsiębiorcy” zarabiający na przewiezieniu bagażu za kilka lari, szukanie właściwego wagonu… I na dokładkę późna pora, po dwudziestej drugiej, bo pociąg do Erywania nie kursuje w dzień i trzeba zawsze nieźle kombinować, żeby zgrać terminy i trasy przejazdu dla całej wyprawy. W 2013 i 2014 r., gdy jeszcze stawiałem pierwsze kroki w turystyce zorganizowanej, okazało się, że przez pociągowe mecyje z wycieczki Gruzja – Armenia zrobiła się wycieczka… Armenia – Gruzja. Musiałem całkowicie odwrócić kolejność, przez co grupa dopiero ostatniego dnia była w Tbilisi, a swoje wyobrażenia o Gruzji przez kilka dni kształtowała na podstawie niespecjalnej urody Kutaisi. Nie dziwiłem się więc, że porównując piękną stolicę Armenii z Kutaisi, ludzie byli rozczarowani Gruzją. Na szczęście moje ukochane, baśniowe Tbilisi zaczarowało wszystkich jak należy.
Teraz gładko śmigam przez gruzińsko-armeńskie pogranicze. Ale granic nadal nie lubię. Zresztą właśnie tutaj w 2018 r. (prawie) zgubiłem paszport. A stało się to w dość zaskakujący sposób. Kiedyś w Tamada Tour robiliśmy tak, że w trakcie wycieczki Gruzja – Armenia 12 dni po Gruzji jeździł nasz gruziński team, a na granicy z Armenią zmienialiśmy ekipę i grupę przejmowali lokalny kierowca i przewodnik. Odprowadzaliśmy naszych turystów przez granicę, żegnaliśmy się i wracaliśmy do Tbilisi. Wtedy, w 2018 r., przechodząc przez granicę, też chciałem się pożegnać z turystami i zanieść im 10 litrów wina. Przy kontroli granicznej pilnowałem trunków, ale paszport gdzieś się zawieruszył. Grupa odjechała, a ja zostałem po ormiańskiej stronie… „Utknąłem w Armenii bez papierów!” – padł na mnie blady strach. Na szczęście po chwili poszukiwania okazało się, że zostawiłem dokument u celniczki. Obyło się bez histerycznych telefonów, jazdy do Erywania, organizowania duplikatu paszportu, całej tej biurokratycznej machiny. A wolę jej unikać, bo papierologii mam już po dziurki w nosie. Przeprowadzałem się wiele razy: z warszawskiego śródmieścia do Falenicy, z Falenicy na Saską Kępę, z Warszawy do Bydgoszczy, z Bydgoszczy do Warszawy, zmieniałem mieszkania w trakcie studiów i później, wróciłem do Bydgoszczy, potem znowu do Warszawy, następnie zamieszkałem w Tbilisi, w dzielnicy Vake, skąd przeniosłem się do dzielnicy Didube-Chugureti, po sezonie wracałem do Polski, w międzyczasie mieszkałem we Wrocławiu, teraz mieszkam na stałe w Tbilisi, ale nadal kursuję po świecie. Razem zaliczyłem ponad 20 przeprowadzek, straciłem dokładną rachubę. I uważam, że swoje już w różnych urzędach odstałem.
Kaukaskie wiraże
Droga skłania do refleksji. Niedawną myśl o granicznych perturbacjach zastępuje teraz w mojej głowie natrętna konstatacja, że Armenia nie cieszy się taką popularnością jak Gruzja. Jeszcze gorzej ma Azerbejdżan, który znajduje się na końcu kaukaskiego turystycznego łańcucha pokarmowego. Wprawdzie łączone wycieczki do Gruzji i Armenii mają wzięcie, ale już wycieczki po samej Armenii – objazdowe, trekkingowe, typu wine tour czy off-road – nie są zbyt popularne. Do Gruzji przyjeżdża ponad 8 mln turystów rocznie, do Armenii – zaledwie 2 mln. Spora w tym „zasługa” samej Armenii, która nie otworzyła się dotąd na turystów tak jak sąsiednie państwa. W przeciwieństwie do Gruzji, do której można wjechać na dowód osobisty, do Armenii wymagany jest paszport, co też może ograniczać liczbę zwiedzających. Kolejny problem to ogólnie słaba dostępność jakichkolwiek informacji o Armenii. Książek o tym kraju powstało niewiele, można je policzyć na palcach jednej ręki. Przewodnik po Armenii w języku polskim ukazał się zaledwie jeden, reszta to publikacje omawiające trzy kaukaskie kraje, ze szczególnym uwzględnieniem Gruzji. Armenia, podobnie jak Azerbejdżan, jest traktowana po macoszemu. Uważam to za duży błąd.
Ktoś musi zrobić pierwszy krok, aby z czasem ruszyła lawina zmian – z korzyścią także dla lokalnej gospodarki i społeczeństwa, które, co tu dużo kryć, potrzebują solidnego wsparcia, by wreszcie wyjść z dołka. Właśnie, à propos dołka: chociaż jazda mija nam bez przeszkód, nie mogę nie zauważyć i nie odczuć, że prowincjonalne drogi w Armenii to istna katastrofa. Dziura na dziurze i dziurą pogania. Część tras jest nadal w przebudowie, na niektórych odcinkach przejezdny jest tylko jeden pas, a lokalni kierowcy nie patrzą i walą przed siebie na ślepo. Ale nawet gdy przejezdne są dwa pasy, trzeba uważać. Tutejsi królowie szos czasem trzymają się przepisów drogowych, czasem – podobnie zresztą jak w Gruzji – ponosi ich kaukaska fantazja i jeżdżą, jak im się podoba. Łatwo o kraksę. Na szczęście im bliżej Erywania, tym lepiej, choć niekiedy również na ulicach stolicy kaukaska krew daje o sobie znać.
Lawirujemy przez ścisłe centrum do hotelu położonego zaledwie 50 m od Kaskad, słynnego kompleksu ozdobnych tarasów z Muzeum Sztuki Cafesjiana. Dumę Erywania otaczają wszechobecne rzeźby i knajpki. Restauracja meksykańska z jednej strony, z drugiej – kuchnia azjatycka, tajska, nieopodal wine bar. Jest kolorowo, ślicznie, ozdobne żarówki podkręcają nastrojowy klimat, a genialna październikowa pogoda, z temperaturą powyżej 25°C, zachęca do spaceru.
Ofiary niesprawiedliwego losu
Już na pierwszy rzut oka Erywań robi ogromne wrażenie. Nie raz słyszałem od uczestników naszych wycieczek, że Armenia podoba się im bardziej niż Gruzja, że Erywań budzi ich zdaniem większy podziw niż Tbilisi. Na opinie turystów wpływa wiele czynników: charakter wycieczki, miejsce nocowania, zwiedzane atrakcje… A według mnie oba miasta, oba kraje są po prostu różne i porównywanie ich na zasadzie lepszy – gorszy nie ma najmniejszego sensu.
Skąd jednak bierze się to porównywanie kaukaskich krajów? I skąd bierze się rywalizacja między Gruzinami a Ormianami? Niby bracia, a tak od siebie odlegli. Historia Kaukazu nigdy nie była usłana różami. Najazdy mongolskie, okupacje perska i turecka, odrywanie fragmentów kraju – zarówno w Gruzji, jak i w Armenii, w końcu wojna gruzińsko-ormiańska z 1918 r. i podział ziem Armenii między Turcję a Rosję w 1920 r. Po tych wszystkich wydarzeniach Gruzini i Ormianie odmiennie interpretują historię kraju swojego i sąsiada. I każdy uważa, że jego wersja dziejów jest jedyną słuszną. Gruzja i Armenia to najstarsze kraje chrześcijańskie na świecie, co jednak również, zamiast łączyć, tylko dzieli obie nacje. Taka już jest kaukaska mentalność – każdy z narodów czuje się najstarszy, najważniejszy, a przy okazji najbardziej poszkodowany przez los.
Do dzisiaj między Gruzinami a Ormianami wyczuwalne jest duże napięcie. W obu krajach można posłuchać mniej lub bardziej zabawnych anegdot o wzajemnych relacjach narodów – ale żarty mogą w mig doprowadzić do kłótni. Gruzinów często śmieszy i jednocześnie wkurza, że w ormiańskich restauracjach podawane jest gruzińskie jedzenie. Wystarczy wyskoczyć na ulicę Tumaniana w Erywaniu i samemu sprawdzić – w każdej knajpie serwowane jest chinkali. Kwiatki typu „ormiańskie chaczapuri” czy „ormiańskie chinkali”, obecne nie tylko w Erywaniu, ale również w restauracjach i piekarniach ormiańskich w Polsce, potrafią Gruzinów skutecznie wyprowadzić z równowagi. Podobnie jest z legendą, że to twórca ormiańskiego alfabetu – mnich Mesrop Masztoc stworzył też alfabet gruziński (rzecz jest bardziej zawiła, ale zgodnie z tradycją Gruzini uznają, że ich alfabet powstał dzięki Parnawazowi I, pierwszemu królowi Kartlii, w 284 p.n.e.). Byłoby oczywiście lepiej, gdybyśmy żyli w zgodzie, lecz Rosjanie idealnie rozegrali sobie Kaukaz – zgodnie z zasadą „dziel i rządź”. I te podziały do dziś wpływają na lokalne stosunki, które jakoś nie chcą być lepsze.
Wrócę jeszcze do nieuzasadnionego porównywania krajów i dodam, że jedno jest dla państw kaukaskich wspólne. Erywań to miasto pięknie zaprojektowane, pełne zieleni, parków, ciekawej architektury – ale stołeczny urok nijak się ma do reszty kraju. Podobnie jest w Azerbejdżanie: oszałamiające Baku to jedno, prowincja – drugie. W Gruzji baśniowe Tbilisi nierzadko wydaje się wyspą cudów w porównaniu z wiejskimi zaściankami, lecz tutaj podobne wrażenia nie są tak częste ani wyraźne. Wpływa na to oczywiście zupełnie inny status gospodarczy, związany chociażby ze wspomnianym już rozwojem turystyki.
Dlaczego jednak w Armenii rozdźwięk między stolicą a prowincją aż tak bardzo rzuca się w oczy i próżno oczekiwać, że szybko się to zmieni? Sprawa jest bardzo złożona i trzeba ją rozpatrywać z wielu perspektyw: historycznej, politycznej, gospodarczej, a w rezultacie – również społecznej. Nieco więcej o losach Armenii pisałem w artykule Rzeź Ormian 1915–1917, pomocny może być też tekst Armenia – kaukaskie zacisze u stóp Araratu. Warto sięgnąć także po książki: „Dobre miejsce do umierania” Wojciecha Jagielskiego, „Armenia. Karawany śmierci” Andrzeja Brzezieckiego i Małgorzaty Nocuń, „Podróże do Armenii i innych krajów z uwzględnieniem najbardziej interesujących obserwacji przyrodniczych” Krzysztofa Środy oraz „Czterdzieści dni Musa Dah” pióra Franza Werfela. Zarówno ostatnia pozycja literacka, jak i poruszający filmowy melodramat „Przyrzeczenie” opowiadają o tragicznej rzezi Ormian. Książka – o Ormianach broniących się przez 53 dni przed Turkami w pobliżu góry Musa Dagh – jest mocna, ale film pozostawia jeszcze głębsze wrażenia. Widzimy tu początek pogromów mniejszości ormiańskiej w Turcji, bestialstwo wypędzeń ludności w bydlęcych wagonach i w końcu pierwsze ofiary etnicznej czystki, która zgodnie z szacunkami historyków pochłonęła życie ok. 1,5 mln Ormian. Film ogląda się z zapartym tchem i łzami w oczach, co jest też zasługą gwiazdorskiej obsady – w której znaleźli się Oscar Isaac („Gwiezdne wojny”, „Anihilacja”), Christian Bale („Mechanik”, „Batman”), Shohreh Aghdashloo („The Expanse”, „X-Men”) czy Jean Reno („Leon Zawodowiec”, „Ronin”).
Armenia ma skomplikowaną i bolesną przeszłość, o którą można się tu potknąć na każdym kroku. Ale równie łatwo jest zostawić w Armenii duszę. Bo to kraj arcypiękny, z dumnymi zabytkami i dziką potęgą natury, z fenomenalną kulturą i przyjaznymi mieszkańcami, którzy nową siłę budują w naprawdę fascynujący sposób. I warto im w tym pomóc.
Winne trzęsienie ziemi
Meldujemy się w hotelu, rzucamy bagaże i ruszamy do polecanego wszędzie wine baru Wine Republic. Już wkrótce kolejne ładunki pyszności kuchni tajskiej i włoskiej podlewamy armeńskim winem. Z każdym łykiem przychodzi upragniony błogostan. Chociaż wynikający raczej z faktu, że odpoczywamy po kilku godzinach jazdy, bo samo wino jest mało efektowne. Nic spektakularnego, ale w tych okolicznościach przyrody łykam, co dają, czując stopniowo napływające przyjemne odprężenie.
Muzyka miesza się z gwarem rozmów i śmiechów, czas mija niezauważenie. Na zewnątrz powoli zapada zmierzch, a z okupowanych dotąd 572 stopni tarasów Muzeum Sztuki Cafesjiana znikają ludzie: uliczni artyści, miłośnicy sztuki, spacerowicze. Imponujące schody z białego porfiru z ogrodami alpejskimi, fontannami, oczkami wodnymi, chaczkarami, licznymi rzeźbami i tarasem widokowym na kolejnych kondygnacjach – zaprojektowane na początku XX w. przez Aleksandra Tamaniana, który stworzył nowoczesny plan urbanistyczny dla całego Erywania, a finalnie wybudowane częściowo po 1970 r. dzięki pracy architektów Jima Torosiana, Aslana Mchitariana i Sargisa Gurzadiana oraz, w późniejszym okresie, wsparciu Gerarda Cafesjiana, ormiańskiego milionera i filantropa – są centrum lokalnego życia. My też ulegliśmy ich urokowi. I dość szybko daliśmy się ukołysać do snu beztroskiej aurze Erywania. Ale w nocy Sophy ma wrażenie, że nadciąga trzęsienie ziemi. Fajny hotelik tuż przy Kaskadach okazuje się mieć drobną wadę: cały czas słychać i czuć, jak centralnie pod budynkiem przejeżdża metro. Gdy wszystko dryfuje w najlepsze, mnie śni się, że mamy córeczkę. Cóż, każdy ma takie nocne przeżycia, jakie woli.
Chor Wirap – Grzegorz z głębokich lochów
Następnego dnia po śniadaniu, złożonym z tradycyjnego chleba lawasz i basturmy, ormiańskiej suchej kiełbasy, jedziemy 45 km za Erywań. Dobra droga, ze znakami również w języku angielskim, prowadzi wprost do przepięknego klasztoru Chor Wirap. Nazwa monastyru oznacza dosłownie „głębokie lochy” i wiąże się z opowieścią o św. Grzegorzu Oświecicielu, za którego sprawą Armenia przyjęła chrześcijaństwo jako pierwszy kraj na świecie, już w 301 r. Zanim to jednak nastąpiło, król Tiridates III wtrącił św. Grzegorza do podziemnych kazamat świątyni za szerzenie wiary w jednego Boga. Legenda mówi, że pewnego dnia męczennik cudownie uzdrowił armeńskiego władcę, wskutek czego ten uwierzył w siłę chrześcijaństwa i uczynił je religią państwową.
Chor Wirap to ważne miejsce dla wiernych, ale też świetny punkt wypadowy, aby zobaczyć górę Ararat, która często gości na okładkach książek o Armenii. Wysoki na 5137 m n.p.m. masyw wulkaniczny, znany pod urzędową nazwą Masis, znajduje się obecnie na terytorium Turcji, lecz od wieków pozostaje świętą górą Ormian. Ararat jest obecny w lokalnych podaniach i rozmaitych źródłach historycznych. Chrześcijanie wierzą, że właśnie tam spoczęła po potopie arka Noego, o czym wspomina biblijna Księga Rodzaju. Dotychczasowe badania naukowe, trudne terenowo, nie dały w kwestii arki jasnych odpowiedzi, ale mityczny Ararat wciąż przyciąga poszukiwaczy przygód.
Areni – najstarsza winiarnia świata
Tuż za klasztorem Chor Wirap żegnamy się z dobrą drogą i witamy z krajobrazami, które Sophy nazwała „Marsem z odrobiną asfaltu”. Krajobraz jest kosmiczny. Nie taki kaukaski, jaki znamy z Gruzji; zresztą ta część Armenii to już absolutnie nie jest Kaukaz – wiele osób sądzi, że Ararat leży w paśmie Kaukazu, ale to nieprawda. Tutaj, kilka kilometrów od rzeki Araks, wyznaczającej granicę armeńsko-turecką (zamkniętą dla ruchu), gołym okiem widać, w jaki sposób złe relacje między obiema nacjami (patrz: Rzeź Ormian 1915–1917) wpływają na codzienność lokalnych mieszkańców.
Wszędzie bida aż piszczy. Miasteczka i wsie, zabetonowane dookoła murami, natarczywie przypominają kibuce albo podobne sieroty po Związku Radzieckim. Wraz z końcem ZSRR zamknęły się miejscowe zakłady, pozostało tylko nieco drobnego przemysłu. Zabite dechami wioski, opuszczone fabryki i skalista głusza wprawiają w przygnębienie. Wiele mówi się o tym, że Armenia poza Erywaniem to wciąż skansen upadłego systemu sowieckiego. Nie jest tak gościnnie i zielono jak w Gruzji, ale paradoksalnie właśnie dlatego Kraina Noego powinna być kolejnym wyborem na podróżniczej mapie.
Smutny pejzaż co jakiś czas przecinają kępki traw, a w oddali, niczym oazy na marsjańskim pustkowiu, majaczą wysepki pól winogron. Te ostatnie wiodą nas wprost do miejscowości Areni, która kilkanaście lat temu była na ustach całego świata. W 2007 r. bawiące się w tutejszej jaskini dzieci odkryły zdumiewające znalezisko, którym szybko zainteresowali się archeologowie. W skalnych jamach badacze odnaleźli najstarsze dotąd elementy ubioru: buty ze skóry (3500 lat p.n.e.) i spódnicę ze słomy (3900 lat p.n.e.), a także słomiane kosze, ceramikę i przedmioty rytualne. Uwagę archeologów zwróciło coś jeszcze: prasa do wina, ślady pigmentu nadającego czerwonemu winu charakterystyczną barwę oraz nasiona i łodygi jednej z najstarszych odmian winorośli, których wiek określono na, bagatela, 6 tys. lat! Grotę, zwaną Jaskinią Ptasią, uznano za najstarszą winnicę świata, a odkrycie sprawiło, że do winiarni Areni Wine Factory, zlokalizowanej we wsi 2 km dalej, zaczęli zjeżdżać winiarscy koneserzy. We wnętrzach manufaktury czeka coś na ząb (jedzenie, moim zdaniem, raczej przeciętne, miejsce nastawione jest na obsługę dużych autokarowych grup), a także degustacja wina w apelacji dwóch endemicznych szczepów winogron: Areni (wina czerwone i różowe) i Voskehat (wino białe). Nie mogę jednak nazwać win z Areni wybitnymi. Są produkowane metodą europejską, nie zaś – jak w Gruzji – tradycyjną metodą w amforach kwewri, a smak i aromat lokują je na średniej półce jakościowej. Bez fajerwerków, ale zawsze sympatycznie. Warto przy okazji powiedzieć, że istnieją w Armenii miejsca, gdzie wina produkuje się według starego zwyczaju, w amforach znanych pod lokalną nazwą karas. Dobrze jest poszukać takich smaczków – lecz teraz pora ruszać w dalszą drogę.
Mroki armeńskiego Marsa
Po ośmiogodzinnej eskapadzie, kwadrans po dziewiętnastej, wracamy na nocleg do Erywania. Na drodze jest zupełnie ciemno, a ruch całkiem spory. W moim odczuciu jazda nie jest już tak bezpieczna jak przez Gruzję. Mimo to wyciągam telefon, żeby nakręcić film z drogi. Chcę wydobyć z mroku obraz Armenii – dziewiczej, bardziej postsowieckiej, surowej, nie tak przyjaznej w odbiorze jak Gruzja i w efekcie przyciągającej kilkakrotnie mniej turystów (a szkoda!). Armenia jest trudna, być może nie jest dla każdego. Ale na pewno jest dla tych, którzy pragną autentycznej dzikości, swego rodzaju podróży w przeszłość – zanim ta przeszłość zostanie pochłonięta przez stopniowo nadchodzącą nowoczesność. Armenię najlepiej zwiedzać z kimś, kto już dobrze zna kraj – może wskazać ciekawe zabytki i atrakcje, warte uwagi knajpy i winiarnie, ale też potrafi ułatwić zrozumienie otoczenia. Na przykład wyjaśnić, dlaczego w XXI w. lokalne drogi i niektóre osady są nadal pozbawione elektryczności.
Jedziemy przez majestatyczne góry, zostawiamy za sobą porzucone wioski, w których kiedyś były sowchozy. Drogę niespodziewanie przebiega samotny pies. Kawałek od pobocza migają nam opuszczone żiguli i łady, rozbity wrak samochodu i autobus, z którego kiedyś może próbowano sprzedawać kawę. Na niebo wyłazi gigantyczny księżyc, w zawiesinie ciemności gwiazdy świecą jeszcze jaśniej. Pośród nieokrzesanych widoków odpływam myślami do Bydgoszczy. To tam mieszkałem w latach 1991–1995 i tam wychowywałem się z Ormianami, poznanymi w 1993 r. Ormiańskiej rodzinie zawdzięczam najmilsze wspomnienia z dzieciństwa. Z ich synami, Arturem i Arsenem, często się bawiłem i nawiązałem przyjaźń. W późniejszych latach zostałem z Bydgoszczy wyrwany z korzeniami – rodzinna tragedia rozniosła nas na cztery strony świata – ale nawet przeprowadzka do Warszawy, a potem do Gruzji nie osłabiła mojej relacji z ormiańskimi chłopcami, choć żałuję, że nie miałem możliwości przeżyć z nimi szkoły podstawowej i średniej. Kiedy spotkałem się jakiś czas temu z Arturem, poczułem, że on, Arsen i ja nadal jesteśmy dla siebie jak bracia. Kilka lat temu byłem na ormiańskim weselu Arsena, podczas którego ciocia Emma, czyli jego mama, podkreśliła, że dla nich nie jestem kolegą czy znajomym, tylko częścią rodziny. To było wzruszające. Dla mnie przywiązanie do korzeni jest ważne. Niektórzy Ormianie mówią wręcz, że moi przodkowie wcale nie nazywali się przed wiekami Tumaniszwili, lecz Tumanian – czyli że tak naprawdę mam ormiańskie korzenie, a nie gruzińskie. Często powraca to jako żart. Do Armenii czuję wielki sentyment i z pewnością nie raz odwiedzę ten kraj, razem z moją szanowną małżonką Sophy.
Z rozmyślań wyrywają mnie światła Erywania. Niedługo potem dudniące metro znów kołysze nas do snu.
Włócznia Przeznaczenia i kamienna symfonia
Trzeciego dnia wyruszamy z naszymi przyjaciółmi, Arturem i Gayane, do jednego z moich ulubionych armeńskich klasztorów. Geghard, częściowo wykuty w skale i związany z kultem św. Grzegorza, chrzciciela Armenii, to zabytek z listy UNESCO i miejsce absolutnie mistyczne. Jego nazwa oznacza dosłownie „Święta Włócznia” i odnosi się do lancy, którą przebito ciało ukrzyżowanego Jezusa. Według miejscowych opowieści w klasztorze Geghard przechowywano grot z Włóczni Przeznaczenia (obecnie znajduje się on w muzeum w Eczmiadzynie), a także relikwie św. Andrzeja i św. Jana. W świątyni jest też tajemne przejście i wiele innych zagadek historii, o których szerzej pisałem w artykule Armenia – kaukaskie zacisze u stóp Araratu.
Klasztor Geghard, jedno z najpiękniejszych miejsc, w jakich kiedykolwiek byłem, w jesiennej aurze prezentuje się jeszcze wspanialej. Ale niebawem ruszamy w dalszą drogę – 10 km dalej leży wioska Garni z Muzeum Historyczno-Kulturowym. Najsłynniejszym z tutejszych obiektów jest świątynia Garni, najstarsza twierdza w Armenii. Była fortecą obronną, mauzoleum, letnią rezydencją Chosrowiducht, siostry króla Tiridatesa III, a może jednak pogańskim sanktuarium, poświęconym Mitrze, bóstwu słońca zoroastrian? Naukowcy do dziś nie rozwikłali zagadki.
Mało kto wie, że niedaleko świątyni Garni, w wąwozie rzeki Azat, znajdują się kamienne organy, zwane też kamienną symfonią (Symphony of the Stones). Bazaltowe formacje skalne wyglądają jak wyciosane ludzką ręką, ale stanowią wyłącznie dzieło natury. Do fenomenalnych skał można dotrzeć dwiema drogami: stromą, wyboistą ścieżką, która schodzi w dół wąwozu z lewej strony parkingu świątynnego, albo brukowaną drogą przez wieś do doliny, w której trzeba odbić w prawo na XI-wieczny most. Z kolei skręcając w dolinie w lewo, można w ok. godzinę dotrzeć piechotą do na wpół zrujnowanego klasztoru Havuts Tar z XI–XIII w., po drodze mijając rezerwat leśny Chosrow. Historia ostoi sięga IV w., kiedy to król Chosrow nakazał zasadzić na zboczu Gór Gegamskich 24-hektarowy las, aby stworzyć tereny łowieckie i naprawić szkody wyrządzone wylesianiem. W parku prócz pięknych wodospadów można przy sporej dozie szczęścia natknąć się na niedźwiedzie syryjskie, kozy bezoarowe, owce stepowe i lamparty perskie. Zew przyrody kusi, ale zegarek mówi co innego. Wieczór i następny dzień mamy przecież spędzić na poznawaniu najciekawszych stron stolicy Armenii.
Kulinarna orgia i życie nocne w Erywaniu
W Erywaniu jest pięknie, zielono, miasto kusi charakterystycznym pejzażem monumentalnych budynków z wulkanicznego tufu. Byłem w armeńskiej stolicy niejednokrotnie i dobrze znam tutejsze główne atrakcje: Muzeum Sztuki Cafesjiana przy Kaskadach, muzeum Matenadaran im. Mesropa Masztoca, kryjące aż 23 tys. cennych manuskryptów i zwojów oraz ponad 500 tys. rozmaitych dokumentów (nawet z IX w.), muzeum Tsitsernakaberd, poświęcone pamięci ofiar rzezi Ormian w latach 1915–1918, wspaniałe aleje (Masztoca ze słynnym krytym bazarem i Niebieskim Meczetem, Marszałka Baghramyana z rezydencją prezydencką i parlamentem, Sayat Nova z pomnikiem słynnego francuskiego rzeźbiarza Rodina) i wreszcie place: Teatralny z Teatrem Opery i Baletu czy Republiki – główny plac Erywania, mieszczący śpiewające fontanny i gmachy Muzeum Historii Armenii, Galerii Narodowej i rządu Republiki Armenii ze słynnym zegarem, pod którym mieszkańcy zwykli się umawiać na pierwsze randki.
Postanawiamy spędzić czas w stylu kulturowo-kulinarnym, z naciskiem na to drugie. Między parkiem Wolności, placem Republiki i Kaskadami jest wiele knajp ze specjałami ormiańskiej kuchni. Paradoksalnie, ceny jedzenia i noclegów są w Armenii, znacznie biedniejszej niż Gruzja, wyższe. Dotyczy to zwłaszcza Erywania i wynika z faktu, że kraj ma inne ambicje niż północny sąsiad. O ile Gruzja otwiera się na turystów z zagranicy i od lat stawia na turystykę, o tyle Armenia celuje przede wszystkim w przyjazdy diaspory ormiańskiej. W Armenii mieszkają ok. 3 mln ludzi (z czego połowa w stolicy), ale Ormian na całym świecie jest, bagatela, 11 mln. Mam nieodparte wrażenie – a swoje spostrzeżenia nie raz konsultowałem ze znajomymi z Armenii – że Erywań pozostaje swego rodzaju skansenem, finansowanym przez diasporę dla diaspory. Eleganckie restauracje z lokalną, ale też międzynarodową kuchnią, wysokiej klasy serwis kelnerów podających jedzenie szczypcami, podręcznikowe serwowanie wina – tego moglibyśmy się spodziewać raczej we Francji albo innym bogatym europejskim czy amerykańskim mieście niż tutaj… Również koszt wyjazdów narciarskich do Armenii oraz ceny hoteli w okresie sylwestra i świąt narodowych są niemałe. Z powodu kosmicznych cen znajomym Ormianom bardziej opłaca się przyjechać na wypoczynek do Gruzji. Na sylwestra ormiańskie firmy wynajmują całe hotele w Tbilisi – u nich ta zabawa wychodzi za drogo. Dołóżmy jeszcze realia polityczne po upadku Związku Radzieckiego, wieloletnią izolację, utrzymującą się do rewolucji w 2018 r. (o której wspomnę w dalszej części artykułu), ogromną korupcję władzy, blokowanie prywatnych inicjatyw, zamknięte granice z Azerbejdżanem i Turcją, rosyjskie bazy wojskowe (tylko w Armenii zostały), skazanie się na zależność od Rosji – i mamy przepis na brak turystycznej popularności. Armenię odwiedzają więc przede wszystkim ormiańscy emigranci, którzy mają nieco inne cele przyjazdowe. Niedawno ojczyznę wizytowała jedna z najsłynniejszych Ormianek – Kim Kardashian. Erywańskie i okoliczne hotele były wtedy pełne po brzegi (bez względu na to, czy pokój kosztował 60 czy 300 USD za dobę), a znalezienie wolnego stolika w restauracji graniczyło z cudem. Podobno Kanye West pływał w jeziorku w centrum miasta, a mieszkańcy razem z nim – bardzo ciekawa historia, która dobitnie pokazuje, kto przyjeżdża do Armenii i dlaczego jest tu tak, jak jest.
Czas mija niespiesznie i zanim się obejrzeliśmy, zaczyna zmierzchać. Sezon turystyczny na Kaukazie dobiega już końca, ale to nie oznacza, że knajpy są zamknięte na cztery spusty. Erywań żyje całą dobę, a ciepły wieczór to idealna pora na spotkanie z przyjaciółmi. Z Gayane i Arturem zaglądamy do restauracji Lavash na prawdziwą ucztę, a nawet więcej – kulinarną orgię dla zmysłów. Na naszych talerzach lądują: zupa z aweluka, kyufta, letnia sałatka amarain (czasem jada się podobną sałatkę z grillowanego bakłażana, papryki i pomidorów) i tżwżik, czyli wątróbka. Smakołyków do wyboru jest więcej: chorowac (ormiański szaszłyk) czy znana na całym Kaukazie dolma (potrawa przypominająca polskie gołąbki, ale mięso jest zawinięte w liście winogron – w dzieciństwie ciocia Emma częstowała mnie dolmą, a ja byłem wtedy okrutnie głupi, że nie chciałem spróbować). Lecz nie tylko jedzeniem człowiek żyje. W Kami Music Club raczymy się wyśmienitymi winami, słuchając międzynarodowych hitów granych przez zespół, który występ urozmaicił dźwiękami ormiańskiej fujarki – zurny. Po prostu czad!
Morze koniaku
Przedostatniego, piątego dnia pobytu w Armenii wypadły piąte urodziny mojego bloga PolakoGruzin.pl. Długo się nie zastanawiałem, jak można godnie to uczcić – wzmocnione wino (porto) z 1913 r. i ormiańskie brandy firmy Noy były idealnym ukoronowaniem wyjątkowej okazji. Naprzeciwko Noy mieści się słynna fabryka koniaku ArArAt, ale według wielu, także według mnie, to pierwsze miejsce jest o wiele ciekawsze. Tutaj historia koniaku przenika się z historią całego świata. To naprawę fascynujące! W muzeum przy wytwórni brandy obok Antona Czechowa pojawia się Józef Stalin, a obok Winstona Churchilla – Aleksander Gribojedow. Można tu również zobaczyć sylwetki byłego ormiańskiego prezydenta Roberta Koczarjana (obecnie odbywa karę w więzieniu) i Gagika Tsarukjana, jednego z najbogatszych ludzi w kraju, byłego zapaśnika, który przejął Noy po upadku Związku Radzieckiego. Nad wszystkim czuwa biblijny Noe, którego imieniem nazwano firmę. O Noy wspomnę kiedyś nieco więcej. W osobnym artykule wyjaśnię dokładnie różnicę między koniakiem i brandy oraz dlaczego ormiańskie i gruzińskie brandy nie mogą używać już nazwy „koniak”. Teraz czas na toast!
Dilidżan – armeńska Szwajcaria
Dzień szósty, dzień pożegnania z Armenią. Wracając do Gruzji, mijamy Sewan – największe jezioro Kaukazu i jedno z najwyższej położonych na świecie (1900 m n.p.m.), które zajmuje ok. 16 proc. całej powierzchni Armenii i jest nazywane ormiańskim morzem. Niecałe 30 km od północnego brzegu jeziora zatrzymujemy się na ostatni nocleg w uzdrowiskowym miasteczku Dilidżan – takim ormiańskim Bordżomi, z leczniczą wodą mineralną. Jest tu przyjemny hotel Hobbiton (Cozy House Dilijan), ale teraz nie ma wolnych miejsc. Trafiamy więc do Casanova Inn, rodzinnego hoteliku z restauracją, pięknym widokiem, świetnym jedzeniem, przyjemną atmosferą i jazzową muzyką, która sączy się z głośników od rana do wieczora. Poza hotelem też jest ciekawie.
Dilidżan nieco odstaje od reszty Armenii. Architektonicznie przypomina raczej Szwajcarię z orientalną nutą. Mnóstwo tu urokliwych, kamiennych i drewnianych budynków ze zdobionymi balkonami i werandami. Sielskie widoki najładniejsze są tam, gdzie domy przeglądają się w zielonkawych wodach rzeki Aghstev.
Na obrzeżach miasteczka, na terenie letniego domu Aghasi Khanjyana, można zobaczyć wyjątkowy pomnik Króla Lasu (arm. Անտառի արքա) – sosnę z rozczłonkowanym pniem, na którym rzeźbiarz Ara Sargsyan osadził w 1967 r. drewnianą głowę wyimaginowanego władcy (pierwotnie rzeźba z 1923 r. przedstawiała kozła, w mitologii greckiej uważanego za boski symbol lasu). Nas jednak bardziej ciekawi pomnik bohaterów słynnego gruzińskiego filmu „Mimino” (1977), z którego pochodzi anegdota opowiedziana przez Ormianina Frunzika Mkrticzjana, że najlepsza woda mineralna jest właśnie w Dilidżanie, a kolejna – dopiero w San Francisco. Gruzini, wychwalający wody Bordżomi, mają na ten temat oczywiście inne zdanie. 😂😀
Idąc przez miasteczko, docieramy do centrum, gdzie prężą się gmaszyska z różowego tufu. Ale tuż obok, w bocznych uliczkach, nadal straszy postsowiecki obrazek rozpadu niegdysiejszych marzeń. Rdzewieją stare wołgi i łady. Bloki z wielkiej płyty trzymają się na słowo honoru. Lokalni mieszkańcy nie mają wielu opcji – fabryka mebli, rozlewnia wód mineralnych i uzdrowisko, pozwalające zarabiać na hotelarstwie i gastronomii, budują cały tutejszy dostatek.
Piękna ta Armenia jak okiem sięgnąć, choć nadal potrzebuje kopa do działania. Realia polityczne zmieniły się tu w ostatnich latach – zwłaszcza po antyrządowej „aksamitnej rewolucji” z 2018 r., zwanej też „rewolucją miłości i uśmiechu”. Gdy czołgi opuściły już ulice, a opozycyjny dziennikarz Nikol Paszynian został mianowany premierem, ludzie z radości pili koniak i szampana, smażyli szaszłyki na ulicach, tańczyli na dachach wysłużonych wołg. Armenia nabrała wreszcie wiatru w żagle, zaczęła się rozwijać w kierunku oczekiwanym przez wiele osób. Ale minie jeszcze dużo czasu, zanim opatrzy swoje postsowieckie rany. Będzie to trudne, bo kraj jest nadal w pełni zależny od Rosji – czego dowodzi chociażby fakt, że Paszynian poleciał tłumaczyć się z wybuchu rewolucji prościutko do Moskwy.
Nie można także zapominać, że Armenię z niemal każdej strony otaczają wrogowie. Napięta sytuacja z Turcją utrzymuje się od początków XX w. (Rzeź Ormian 1915–1917). Mniej więcej tak samo długo Armenia spiera się z Azerbejdżanem – o terytorium Górskiego Karabachu. Formalnie region ten jest na arenie międzynarodowej uznawany za część Azerbejdżanu, w praktyce należy wraz z siedmioma innymi prowincjami do Republiki Górskiego Karabachu, kraju nieuznawanego przez żadne państwo na świecie. Do Górskiego Karabachu nie można organizować wycieczek grupowych, oficjalnie nie jeździ tu żadne biuro podróży. Na własną rękę można tutaj przyjechać, choć może to być skomplikowane, a nawet stać się powodem ogromnych nieprzyjemności ze strony władz azerbejdżańskich. Obawiają się one, że osoby podróżujące do Armenii przejadą niezauważenie do Górskiego Karabachu, a stamtąd dotrą do Azerbejdżanu bez wymaganej wizy (której otrzymanie wymaga m.in. potwierdzenia, czy było się wcześniej w Górskim Karabachu). Przyłapanego delikwenta może to słono kosztować. Jednak terytoria sporne to zaledwie drobne punkty na mapie tej części Kaukazu.
Nieciekawa sytuacja polityczna, wysokie ceny oraz infrastruktura wymagająca rewitalizacji, na którą wciąż nie ma pieniędzy, nie pomagają Armenii. Kolejny cios zadała temu krajowi – jak wielu innym na świecie – pandemia koronawirusa SARS-CoV-2, która uderzyła tu znacznie silniej niż w Gruzji. W pierwszych dniach maja 2020 r. choroba COVID-19 dotknęła już 2273 Ormian, 33 osoby zmarły, gospodarka chwieje się w posadach. Trzeba będzie wielkiego wysiłku, aby się podnieść. Na szczęście jeszcze przed globalnym dramatem Armenia zaczęła stawiać pierwsze kroki w kierunku zażegnania ogólnego impasu. Może więc jakoś to wszystko się ułoży, może jakoś to będzie. Łatwiej – jeśli pomoc przyjdzie małymi krokami z zewnątrz.
Armenia stopniowo otwiera się na turystów – a do pełni szczęścia potrzeba jeszcze, aby ci turyści zechcieli tu częściej zaglądać. Gdy odważą się zmienić utarte wakacyjne szlaki, nie pożałują i będą do Armenii niejednokrotnie wracać. Jestem o tym przekonany. Śpieszmy się więc zwiedzać Armenię, póki nie jest zadeptana przez masową turystykę. Doceńmy kaukaskiego Kopciuszka, który pod warstwą postkomunistycznej szarości kryje perłę wspaniałej historii, kultury, sztuki, kuchni i dzikiej przyrody.
Jak tylko świat wróci do normy po koronawirusowej zarazie, gorąco zachęcam do wspólnych podróży do wszystkich trzech krajów Kaukazu Południowego – do Gruzji, Azerbejdżanu i oczywiście do Armenii, która zasługuje na odwiedziny jeszcze nie raz, nie dwa!
Informacje praktyczne
- Noclegi w Erywaniu – hotel Cascade
- Noclegi w Dilidżanie – hotel z restauracją Casanova Inn, hotel Hobbiton
- Ormiańskie jedzenie – polecam np. Lavash.Restaurant
- Winiarnia w Erywaniu – wine bar Wine Republic
- Nocne imprezy w Erywaniu – KAMI Music Club
- Koszt ubezpieczenia samochodu na podróż z Gruzji do Armenii – 5000 dramów, czyli 30 gruzińskich lari, czyli ok. 45 zł (30 × 1,5 zł)