Kolejna wycieczka do Armenii nie obyła się bez przygód. Zwiedzając najmniejsze państwo na Kaukazie Południowym – za to z wielką historią, bogatą tradycją i wspaniałymi krajobrazami – miałem okazję pierwszy raz w życiu zobaczyć niewyobrażalne zniszczenie, jakie siała szalejąca pożoga. Gdy ogień trawił połacie ziemi w pobliżu północnej granicy, w innych zakątkach Armenii panował niemal niczym niezmącony spokój…
Tym razem wybrałem się do Armenii przede wszystkim w celach zawodowych: we wrześniu wysyłam w ten rejon Kaukazu kilka grup turystycznych i nadarzyła się ostatnia szansa, by zjawić się tu osobiście i dograć na miejscu szczegóły planowanych wypraw. Korzystając z okazji, postanowiłem odwiedzić kilka ciekawych miejsc.
Spis treści
Polowanie na cztery kółka
Z Tbilisi do Armenii jedzie się taksówką ok. 5 godz. Miałem umówiony przejazd z BlaBlaCar, z którego ostatecznie nic nie wyszło. Kilku następnych kierowców też odwołało swoje oferty. Nie spieszyło mi się aż tak, więc ruszyłem na dworzec autobusowy Ortachala, skąd najłatwiej złapać transport do Erywania. Naganiacze jak zwykle rzucili się na mnie, gdy tylko dotarłem na parking. Ostatecznie wyjechałem o 19.00 oplem astrą z ormiańskim kierowcą Arsenem (serdecznie go polecam) i pewną Ormianką, która wracała z wakacji w Batumi nad Morzem Czarnym. Przejazd kosztował 50 GEL (czyli ok. 75 zł) od osoby.
Przejście przez granicę nie sprawiło żadnych kłopotów, chociaż wcześniej martwiłem się trochę o pieczątki z Azerbejdżanu (o czym wspomniałem w tym artykule), który jest z Armenią w stanie wojny o terytorium Górskiego Karabachu. Celnicy zeskanowali mój paszport, w tym strony z feralnymi pieczątkami, oraz zapytali o planowany czas i miejsce pobytu. Ich uwadze nie umknął fakt, że byłem już w Armenii, choć w międzyczasie wymieniałem paszport.
Po drodze kilkakrotnie zatrzymywaliśmy się na zakupy i papierosa. Trasa do Erywania to nie kaszka z mleczkiem – aż do miejscowości Sewan nad słynnym „armeńskim morzem” jest w kiepskim stanie, pełna dziur i w większości prowadząca szlakiem serpentyn. Nocą jedzie się jeszcze trudniej, bo światła przy drodze pojawiają się dopiero 40 km przed Erywaniem. Im dalej od stolicy, tym gorzej: głucho wszędzie, ciemno wszędzie.
Po kilku godzinach podróży trafiłem na miejsce, Arsen bez problemu i żadnych dopłat podrzucił mnie pod właściwy adres 😊. O świcie ruszyłem w teren.
Przeczytaj także: Armenia – kraj jak Mars z asfaltem
Wciągający Erywań
Armenia, była republika radziecka, nabiera dziś pewności siebie. Chociaż na prowincji życie nierzadko toczy się tak jak przed laty, w krajobrazie stolicy nie da się nie zauważyć dynamicznie zachodzących zmian. Wielu turystom Erywań (przy okazji dodam, że jestem zwolennikiem angielskiej transkrypcji nazwy miasta: Yerevan, ale zmuszam się do używania tej uznawanej w Polsce) podoba się bardziej od Tbilisi, co mnie, gruzińskiemu patriocie, często spędza sen z powiek. Zarazem świetnie ich rozumiem, bo w Erywaniu łatwo się zakochać!
Erywań – miasto w kolorze piasku i zieleni
Armeńska stolica może się pochwalić niezapomnianym klimatem. Każde miasto ma ten swój specyficzny rys i gdyby kazano mi jednym słowem określić Erywań, powiedziałbym: wciągający.
Wspaniała jest tutejsza architektura, która łączy wielowiekowe dziedzictwo kraju ze współczesnymi standardami budownictwa i aranżacji. Są w Erywaniu szerokie place z budynkami rządowymi i monumentalnymi zabytkami, a także wąskie przesmyki, gdzie można się natknąć na lokalne osobliwości. Są nowoczesne biurowce i poradzieckie bloki – niemal wszystko konsekwentnie utrzymane w kolorach głównego budulca – różowego tufu wulkanicznego (dziękuję Margotka za zwrócenie uwagi na ten szczegół), co dodaje miastu elegancji. Ulice i place toną w soczystej zieleni, która – wraz z licznymi fontannami – daje wytchnienie w gorące dni.
Punkty widokowe Erywania
Dobrym miejscem na rozpoczęcie wędrówki po mieście jest plac Wolności z Operą Narodową. Po drugiej stronie skweru koniecznie trzeba wdrapać się na Kaskady, czyli kompleks architektoniczny pełen współczesnych rzeźb i chaczkarów (charakterystycznych płyt z wyrzeźbionym ormiańskim krzyżem). Roztacza się stąd oszałamiający widok na miasto i na symbol Armenii – górę Ararat (5137 m n.p.m.), leżącą obecnie na terenie Turcji. Wejście po wysokich schodach, i to w upalny dzień, stanowi niezły sprawdzian dla kondycji, ale czego się nie robi dla takiej panoramy okolicy i paru dobrych ujęć?
Szukając innych świetnych widoków, warto wybrać się pod pomnik Matki Armenii w górującym nad miastem parku Zwycięstwa. W przeciwieństwie do pomnika Matki Gruzji ormiańska Matka trzyma wyłącznie miecz dla wrogów, żadnej czarki z winem czy lampki koniaku. Wokół niej stoją zabytkowe czołgi i wozy pancerne. Nieopodal jest również lunapark.
Czar erywańskiej starówki
W okolicy Kaskad na uwagę zasługują ponadto nowoczesna, wypełniona markowymi sklepami aleja Północna i biegnąca w jej podziemiach ulica Tashir. Kto woli zostać na powierzchni, może ruszyć w gąszcz uliczek prowadzących od placu Wolności do największych atrakcji erywańskiego Starego Miasta. Wokół roi się od restauracji, kawiarni i klubów muzycznych, jest też co najmniej kilka galerii i muzeów.
Idąc bocznymi uliczkami lub główną aleją Mesropa Masztoca, dotrzemy m.in. do Muzeum Miasta Erywań, skąd jest zaledwie 5 min piechotą do Muzeum Araratu – słynnego armeńskiego koniaku. W muzeum można nie tylko poznać proces produkcji trunku, lecz także go posmakować. Ciekawa jest również sama architektura monumentalnego budynku z czerwonego piaskowca.
Nieopodal znajduje się Hrazdan, jeden z wielu tutejszych bazarów, gdzie można nabyć pyszne warzywa i owoce, sery, przyprawy, lokalne słodycze i rozmaite pamiątki.
Na zwiedzanie stolicy miałem tylko kilka godzin, bo sporo czasu pochłonęło załatwianie spraw firmowych. Udało mi się jednak podejść jeszcze pod pomnik pisarza Williama Saroyana, laureata Nagrody Pulitzera, którego uwielbiam za książkę „Tracy i jego tygrys”.
Erywańskie życie nocne
Przechadzając się po mieście w dzień, można odnieść wrażenie, że Armeńczycy to bardzo spokojny naród. Rzeczywiście tak jest, ale nie oznacza to, że po zmroku miasto zamiera, a mieszkańcy idą grzecznie spać. Wręcz przeciwnie!
Pięknie rozświetlone ulice są pełne ludzi, którzy używają życia nocnego ile wlezie. W niezliczonych klubach odbywają się koncerty i występy DJ-ów, ludzie rozmawiają, piją, śmieją się. Miło jest też po prostu spacerować przez nocny Erywań, a przy okazji obejrzeć spektakl śpiewająco-tańczącej fontanny.
Mistyczna energia klasztoru Geghard
Następnego dnia wybrałem się 40 km na południowy wschód od Erywania, w pobliże Rezerwatu Narodowego „Chosrow”. Od dawna żadne miejsce nie zrobiło na mnie takiego wrażenia jak znajdujący się tutaj zespół klasztorny Geghard, w 2000 r. wpisany (wraz z okolicznymi górami) na listę dziedzictwa kulturowego UNESCO.
Klasztor został założony w IV w. przez Grzegorza Oświeciciela (żyjącego najprawdopodobniej w latach 257–331 n.e.), męczennika, który w 301 r. doprowadził Armenię – jako pierwszy kraj na świecie – do przyjęcia chrześcijaństwa. Co ciekawe, klasztor stanął w miejscu, które dawniej było związane z kultem pogańskim. Jego nazwa oznacza dosłownie „Święta Włócznia” i symbolizuje włócznię, którą przebito ciało ukrzyżowanego Jezusa.
Zgodnie z miejscowymi opowieściami w klasztorze przechowywano relikwie św. Andrzeja i św. Jana oraz grot z Włóczni Przeznaczenia, który znajduje się obecnie w muzeum w Eczmiadzynie – ormiańskim Watykanie z siedzibą Apostolskiego Kościoła Ormiańskiego. Z tego ostatniego powodu Geghard jest nazywany również monastyrem Włóczni.
Kamienny, otoczony masywnym murem klasztor Geghard zbudowano na zboczu jednej z wielu tutejszych gór i częściowo wykuto w skale. Ukryty między graniami a zielenią, jest przepełniony mistyczną energią i wywołuje ogromne wrażenie. Odwiedzając najstarszą, skalną część klasztoru – z ołtarzami, grobowcami i świętym źródłem – czułem się jak Indiana Jones i nie umiałem ukryć wzruszenia. To najprawdziwszy skarbiec historii, w którym można odkryć wspaniałe przykłady romańskiej architektury, masywne kolumny, misterne płaskorzeźby, liczne chaczkary (średniowieczne tablice wotywne z kamienia, zdobione bogatymi ornamentami), a także… tajemne przejście, łączące wykutą w skale część klasztoru z zakrystią kościoła.
W nowej części, pochodzącej z XIII w., trwało akurat nabożeństwo, a śpiew i modlitwy odbijały się echem od ścian. Gdy w kolejnej grocie zaśpiewał Edward, jeden z moich ormiańskich współpracowników, po prostu zamarłem. Tradycyjne pieśni ormiańskie są smutniejsze i bardziej nostalgiczne niż gruzińskie, a historia kraju – równie trudna i bolesna jak u sąsiadów.
Zgliszcza po pożarze w Armenii
Przyjemna wycieczka dostarczyła mi mnóstwa wrażeń, również takich, których nie wyśniłbym w najśmielszych snach. Tego roku w wielu regionach Kaukazu Południowego wojsko i strażacy zmagali się z potężnymi pożarami. W sierpniu głośno było o pożarach w Bordżomsko-Charagaulskim Parku Narodowym w Gruzji. We wrześniu groźne płomienie dotarły też dalej.
Zaledwie 40 km od gruzińskiej granicy byłem świadkiem tego, co ogień może zrobić w wyschniętych na wiór górskich bezkresach Armenii. Nigdy czegoś podobnego nie widziałem. Ogień parł do przodu z taką siłą, że utorował sobie kilkusetmetrową drogę w czasie krótszym niż 2 min, znacząc górę czarnym jak smoła śladem. Okolice miasteczka Baghanis w prowincji Tavush wyglądały jak krajobraz po wojnie!
Oczywiście pożary w Armenii się zdarzają, ale zdaniem miejscowych tegoroczne upały były wyjątkowo dokuczliwe. Miejscami temperatura przekraczała 45°C. Idąc w kierunku szalejącego żywiołu, pod stopami słyszałem złowieszczy chrzęst ziemi i kępek zeschniętej, spalonej trawy, a przed oczami miałem bardzo ponury i przejmujący widok… Tym bardziej że strażacy nie mogli już nic zrobić, jedynie czekać i dogaszać to, co zdążyło prawie wystygnąć. Odjeżdżając stamtąd, miałem nadzieję, że nikomu nie stała się krzywda – z miejsca tej naturalnej katastrofy do najbliższych osiedli jest ledwie kilka minut samochodem…