W Tbilisi przed wejściem do murów górującej nad miastem twierdzy Narikala stoi tabliczka opisująca codzienne życie w mieszczących się u podnóża wzgórza tureckich łaźniach. Odwiedzający stolicę Gruzji turysta dowiaduje się, że w XIX wieku w baniach spotykały się głównie kobiety, że było to miejsce wymiany najświeższych plotek, prezentowania najnowszej garderoby i przyjacielskich spotkań, tak jak to panie mają w zwyczaju.
Mężczyźni spędzają czas… w myjni samochodowej!
Mężczyźni na podobne cele również wybrali środowisko wodne. Wystarczy zajrzeć do najbliższej myjni samochodowej, w której Gruzini kochają pucować swoje sprowadzane z Niemiec stare mercedesy. W miejscach, gdzie myjki ciśnieniowe nigdy nie wysychają, a zatrudnieni ledwo odziani panowie na bosaka i z uporem pielęgnują swój przyszły reumatyzm, w masowej skali kwitnie życie towarzyskie. Przy jednym mytym aucie poza obsługą i właścicielem kłębią się znajomi i klienci oczekujący na swoją kolej. Co chwila ktoś podjeżdża, ktoś trąbi, ktoś do kogoś podchodzi, rozmawiają ze sobą, nie wysiadając z auta, palą papierosy, pokrzykują, rzucają śmieci gdzie popadnie. Gruzini kochają gromadzić się i bardzo głośno rozmawiać. Im dalej od dużych miast, tym coraz lepiej to widać.
Lagodekhi, region Kakhetii, 8 tys. mieszkańców, 5 kilometrów od granicy z Azerbejdżanem. W Lagodeskim Parku Narodowym założonym w 1912 roku zgodnie z wolą polskiego botanika Ludwika Młokosiewicza (1831–1909) niedaleko od głównego wejścia i budynku administracji działa od niedawna „prirodni basen”. Jakiś spryciarz obłożył kamieniami płytsze miejsce w rzece i od rana do nocy kąpią się tam mieszkańcy miasteczka. Świetny pomysł i… kolejne wodne środowisko na spotkania w Gruzji!
Stoję przed myjnią, cierpliwie czekam na umycie auta, obserwuję ludzi. Nie ma samoobsługi – proces jest ręczny i trwa dość długo. Główną drogą śmigają samochody i motocykle z koszami na azerbejdżańskich rejestracjach. Co chwila ktoś podjeżdża do sklepu spożywczego, drugiego – z chemią gospodarczą – czy do piekarni. Na rowerach w całości obłożonych podróżnymi jukami, zapasowymi oponami, śpiworami i karimatami nadjeżdżają obcokrajowcy. Z daleka pomyślałem, że to Polacy – w końcu kto inny zdobywa Gruzję na dwóch kółkach – ale gdy podjechali pod sklep, ujrzałem zdecydowanie skandynawskie rysy. Na ogół trafnie rozpoznaję pochodzenie. Wiem, gdzie można spotkać Rosjan, Ukraińców, Polaków, Żydów, Irańczyków czy Turków. Każda nacja ma swoje szlaki w Gruzji.
Z panem, który przyszedł wytrzeć auto mokrą niebieską ścierką, rozmawiamy o najważniejszych sprawach. Trochę po gruzińsku, trochę po rosyjsku. Skąd przyjechałem, gdzie mieszkam, czy podoba mi się Lagodekhi, czy mam żonę, czy podoba mi się Tbilisi. Gruziński small-talk. No i ten sposób pracy. Nadal mocno zakorzenione są wzorce z ZSRR: mieć pracę, zarabiać niewiele, próbować wiązać koniec z końcem. Jeden pan odkurza auto w środku, drugi uwija się z myjką, trzeci wyciera do sucha – co z tego, że mokrą szmatką. Podobnie w sklepie spożywczym – cztery działy, cztery panie; pierwsza do garmażerki, druga do soków, trzecia do chemii, czwarta do działu ze słodyczami. Każda z nich zarabia po 100 lari, czyli 200 zł miesięcznie.
Niektórym klientom nie wystarcza mycie w myjni. Parkują auta przed wejściem i dalej sami zajmują się kosmetyką. Wycierają, woskują, polerują itd. Niektórzy dbają o samochód tak zapamiętale, że polewając go wodą, zapominają o zamknięciu szyb. Inni wjeżdżają do rzeki i zaczynają działania od początku. W końcu – przynajmniej na chwilę – samochody błyszczą! To jest właśnie ten moment świadczący o prawdzie bytu, o ontycznym pęknięciu. Godziny spędzone na czyszczeniu auta okazują się niewystarczające. Wysiłek idzie na marne. Wystarczy wyjechać na dziurawe drogi, gdzie nie da się ominąć krowiego łajna, błota i kurzu, i auto znowu jest brudne.
Wąż Uroboros dalej żre swój ogon, świat rozpędza się na zakręcie.