W lipcu 2007 roku przyjechałem do Gruzji po raz pierwszy. Spędziłem tutaj nieco ponad miesiąc i zajmowałem się rozwożeniem pomocy charytatywnej dla polonijnej organizacji „Związek Polonii Medycznej im. św. Grigoła Peradze” z siedzibą w Tbilisi. Wśród darów od mieszkańców Bydgoszczy oraz wielu polskich instytucji były artykuły pierwszej potrzeby, pościele, ubrania, chemia, a także cztery tysiące kurtek wojskowych z demobilu ofiarowanych przez Radosława Sikorskiego, ówczesnego Ministra Obrony Narodowej.
Pamiętam dokładnie, jaka towarzyszyła mi wtedy muzyka – The Coffinshakers „The Coffinshakers”, Horrorpops „Bring it on”, kilka albumów Nekromantix, Ozzy Osbourne „Best of Ozz” i Christian Death „Pornographic Messiah”.
Wampiryczne country, pop-rockabilly, psychobilly, rock i deathrock
Taki podkład w słuchawkach wybrałem do poznawania kraju przodków. Nierozważnie zabrałem ze sobą tylko odtwarzacz mp3 z ładowarką USB. Przy pierwszej konieczności ładowania długo nie mogłem znaleźć kafejki internetowej i dostępu do wolnego komputera – nie było to jeszcze powszechne.
Do Tbilisi dotarłem okrężnym rejsem lotniczym z przesiadką w Monachium. O świcie przywitały mnie smażone ziemniaki, winogronowy samogon – czacza – szum agregatów prądotwórczych i zgiełk stolicy. W telewizji trwała jeszcze dobra passa prezydenta Miheila Saakashvilego zwanego Miszą. Przez pierwsze dni mieszkałem w samym centrum miasta przy ul. Leonidze 10, obok pięknego Placu Wolności – Tevisuplebis Moedani – z pomnikiem św. Jerzego i reprezentacyjnej Alei Shoty Rustaveli, XII-wiecznego wieszcza narodowego.
Kilka pierwszych wieczorów upłynęło pod znakiem testowania słynnej gruzińskiej gościnności. Wtedy nie znałem ani słowa po rosyjsku, na który nie załapałem się w szkole. Podobnie było z gruzińskim. Bariera komunikacyjna zanikała z każdym kolejnym kieliszkiem alkoholu i zjedzonym daniem.
Piątego dnia karnawał się skończył i nadszedł czas pracy. Odwiedziłem szpitale i domy dziecka w katastrofalnym stanie, organizacje polonijne, polskich księży w niedostępnych górach, polonusów będących potomkami zesłańców od czasów Insurekcji Kościuszkowskiej oraz gruzińskie rodziny w pełnym przekroju społecznym – biedaków i bogaczy. Trafiłem także do najpiękniejszych zabytków kraju. O tym wszystkim napiszę jeszcze wiele, wiele razy!
Wszędzie na mojej drodze kontrasty były większe niż wszystkie, które widziałem wcześniej.
Na szczęście byłem przygotowany. Rozwiezienie pomocy charytatywnej po Gruzji nie było jedynym takim doświadczeniem w moim życiu – z konwojami jeździłem już kilka lat wcześniej po Litwie. Pierwszy z wielu postsowieckich krajów na liście odwiedziłem jeszcze w latach 90. Jako trzynasto- czy czternastoletni chłopiec spędziłem około 2 miesięcy w rejonie Małych i Dużych Solecznik, w Wilnie, a także na litewskim wybrzeżu – w Kłajpedzie, Pałandze i Šventoji.
Przez kilka lat każde wakacje wyglądały podobnie – najpierw obóz harcerski, potem wyjazd z Ojcem. Jeździliśmy tam, gdzie była potrzebna pomoc. Pamiętam polskie domy pod Wilnem, w których po przekroczeniu progu wchodziło się znowu na ubitą ziemię. Nigdy nie zapomnę uśmiechniętych twarzy dzieci, które z radością przyjmowały wszystkie podarki. Nocowałem w prywatnych domach, na starych osiedlach, w budynkach szkół, rzadziej w motelach i podrzędnych hotelikach.
W Małych Solecznikach mieszkaliśmy z Ojcem u rubasznego Ormianina Asso Totoliana, właściciela restauracji, w której serwowano znakomite szaszłyki. Najciekawsze rozmowy prowadziłem z pijanym Rosjaninem, który próbował mówić po polsku z litewskim, śpiewnym akcentem. Udział w konwojach był szkołą życia.
W naszych wędrówkach nieodłącznie towarzyszył nam czerwony bus, Volkswagen Transporter. Auto nie do zdarcia, które jeszcze w ubiegłym roku stało przed domem Ojca w Lagodekhi, we wschodniej Gruzji.