Większość miast na świecie poznaje się przez smak i zapach. Podróżuje się po to, by choć przez chwilę poczuć i zrozumieć mieszkańców danego rejonu oraz delektować się tym, co tubylcy mają na co dzień. Kolorowe starówki lub oszałamiające wieżowce, bogactwo smaków, nieznane alfabety i języki. Monumentalna, stara Europa, orientalna Azja, odległa Australia, świat. O wielu miastach można powiedzieć coś za pomocą kilku słów, które opiszą je najcelniej. Mieszczański, bogaty Wiedeń, kolorowy, modny Paryż, różnorodny Nowy Jork, rowery w Amsterdamie, zielona Bydgoszcz. Tak to działa.
To, co sprawdza się gdzie indziej, nigdy nie przejdzie na Kaukazie. Tbilisi, stolica Gruzji, jest inne. Istnieje pozazmysłowo, jest wszystkim naraz. Przy pierwszym poznaniu, jeszcze z okien nocnego samolotu, wygląda jak płynne złoto rozlane w wijącej się dolinie i na otulających je z obu stron masywach górskich. Jest rozkołysanym statkiem na falach, zmierzającym w stronę nadchodzącego świtu. Fontanny, światła i iluminacje to znak rozpoznawczy Tbilisi, nie można go pomylić z żadnym innym miastem na świecie – bo jakie inne jest ponad 1500-letnim lunaparkiem? Wiele obiektów w mieście świeci tak jasno, iż pewnym jest, że są one widoczne z kosmosu.
Samolot przylatuje z Warszawy nad ranem, około 4:00 lokalnego czasu, lot trwał trzy i pół godziny. Za późno, by kłaść się spać, za wcześnie, by wstawać. Co roku trafia tutaj coraz więcej zagranicznych turystów. Dominują Rosjanie, Niemcy, Żydzi i Polacy. Gruzja jest blisko i daleko jednocześnie. W każdej płaszczyźnie – społecznej, kulturalnej, politycznej, historycznej – jest stykiem Europy i Azji, przechylającym się to w jedną, to w drugą stronę.
Zwiedzanie Tbilisi – cz. 1. Kolejna część za tydzień.
Zobacz także:
Artykuł ukazał się w piśmie „EGO”, o czym informowałem w tym wpisie.