Z pewną dozą nieśmiałości zapraszam Was serdecznie do zapoznania się z wywiadem-rzeką, którego udzieliłem Adrianowi Gorzyckiemu, autorowi kanału na YouTube Przygody Przedsiębiorców. Z Adrianem znamy się od kilku lat i od początku kibicowałem jego medialnemu projektowi. Przygody Przedsiębiorców to przede wszystkim wywiady z przedsiębiorcami, szczere rozmowy o wzlotach i upadkach, inspirujące opowieści, a także ogromny zastrzyk kreatywnej energii. Bardzo się cieszę, że miałem możliwość zaprosić Adriana i jego ekipę do Gruzji, najpierw pokazać im, jak wygląda codzienne życie na Kaukazie, a dopiero potem wystąpić przed kamerą.
Rozmawialiśmy o początkach naszej działalności, o nakładach pracy, które włożyliśmy w rozwój Tamada Tour wraz z całym zespołem, o intuicji, emocjach i budowaniu marki osobistej, o uczciwości, transparentności i marzeniach, które stały się rzeczywistością. Wywiad zainteresuje również tych, którzy zastanawiają się jak wyglądają gruzińskie realia i rynek pracy. Dla tych, którzy nie lubią oglądać i słuchać wywiadu (albo po prostu mnie) przygotowałem transkrypcję. Niezależnie od wybranej opcji życzę Wam miłego odbioru.
Wywiad w wersji audio jest również dostępny:
iOS: Przygody Przedsiębiorców w aplikacji Podcasty
Android: Przygody Przedsiębiorców w aplikacji Google Podcasts
Cześć, Krzysztof!
Witaj, Adrian!
Powiedz nam, gdzie jesteśmy?
Jesteśmy w Gruzji, w Tbilisi, stolicy kraju, 15 października, piękna pogoda, słońce. Niesamowicie pięknie.
Dziękujemy za zaproszenie, jest nam bardzo miło tu być u Ciebie. Prowadzisz fantastyczny biznes. Mieliśmy już okazję skorzystać z usług, które świadczysz, a mianowicie byliśmy już na kilku wycieczkach, które były fenomenalne. Natomiast zanim to rozwiniemy, dwa słowa o tym, kim jesteś i co robisz zawodowo.
Najprościej mówiąc, jestem organizatorem turystyki. Unikam sformułowania biuro podroży, bo nikomu nie ujmując, kojarzy się z taką panią, która siedzi w jakimś salonie naprzeciwko kas i sprzedaje często oferty wyjazdów do miejsc, w których jej nie było. Natomiast ja swoje życie związałem z Gruzją, stąd pochodzę, stąd pochodzi rodzina po stronie mojego ojca. I już 10 lat zajmuję się tu zawodowo turystyką. Dwanaście lat temu byłem tu pierwszy raz. I przez te wszystkie lata metodą prób i błędów doszedłem do takiego poziomu, że mam pełną gwarancję wobec klientów, że oni będą zadowoleni z tego, co my tu robimy. Wynika to z faktu, że ten kraj bardzo zmienił się w ostatnich latach. Cały czas walczymy z taką opinią, że na Kaukazie jest niebezpiecznie, że są terroryści, że jest za blisko Rosji. Ale ludziom, którzy tak mówią, zawsze powtarzam, że zobaczcie, w ofertach dużych firm i Kaukaz, i Bałkany, które miały taką samą opinię, pojawiają się coraz częściej. I Gruzja ma też to do siebie, że z uwagi na to, że tu naprawdę kocha się Polaków, wiele czynników się na to składa, dzięki temu ludzie coraz chętniej Gruzję odwiedzają, nie tylko Polacy, bo w Gruzji bywa rocznie nawet 8 mln turystów. To jest też ogromny zastrzyk dla kraju, w którym jest oficjalnie 60% bezrobocia. Jest dużo prac sezonowych, np. przy winie, przy turystyce również. Natomiast my znając realia gruzińskie i polskie, bo ja też mam firmę w Polsce, wprowadzamy pewien europejski standard do tego naszego kaukaskiego chaosu, w którym ja się świetnie odnajduję, a to wynika z pochodzenia.
Powiedz o tym, jak to się zaczęło. Wielu słuchaczom może to się wydawać dość egzotyczne, by mieszkać w Polsce, a nagle rozpoczyna się biznes w kraju, który wielu osobom kojarzy się z terroryzmem czy jakimś niebezpieczeństwem. Jaka jest tego geneza?
Żeby tak zacząć od początku, to urodziłem się w 1985 r. Wtedy też do Polski przyjechał mój gruziński wuj – Nodar Gogoberidze. Ja nazywam się właśnie Krzysztof Nodar-Ciemnołoński, więc niektórzy myślą, że to jest jakiś zabieg marketingowy, żart albo przydomek, ale to jest moje prawdziwe drugie imię. Od strony ojca mam gruzińskie korzenie. Wychowałem się w Bydgoszczy, gdzie nasiąknąłem też tą całą naszą gruzińską legendą, byłem tym od dziecka karmiony. Po stronie babki mam gruzińskie korzenie, po stronie dziadka – litewskie. Więc to taka wschodnia mieszkanka. I zawsze na ten wschód mnie gnało. I zaczęło się tak, że mój ojciec zawsze miał plany, aby w pewien sposób odskoczyć od realiów polskich i szukać swojego miejsca w innych stronach, a zaczynaliśmy od pomocy charytatywnej. Nie do końca byłem na to przygotowany, bo jako dziecko ośmio-, dziesięcioletnie jeździłem z ojcem w konwojach z pomocą charytatywną do Polonii na Litwie w okolicach Wilna, tam jest region małych Solecznik, dużych Solecznik, gdzie ludzie mieszkają w strasznej nędzy. Kiedy przechodzisz prze próg drewnianego domu, zamiast podłogi jest ziemia, widzisz barłóg w głębi tego domu, gdzie mieszkają ci naprawdę bardzo biedni ludzie.
Ziemia?
Ziemia, prawdziwa ziemia, normalnie jakbyś cały czas stał przed tym domem. Ja nie byłem zupełnie na to przygotowany. To było dla mnie bardzo silnym doświadczeniem. To samo spotkało mnie kilka razy na Litwie. I później na początku lat dwutysięcznych mój ojciec zorganizował zespół gruziński, który jechał autokarem do Polski, trwało to ok. 6-7 dni, przez Turcję jechali powoli. Na każdej granicy był problem, ponieważ Gruzja nie miała jeszcze takiego dostępu do Europy, wszystko odbywało się wizowo. Gdy po tych dwóch koncertach, w restauracji na Wyspie Młyńskiej zobaczyłem, jak ci Gruzini patrzyli się z taką lekką nostalgią, melancholią, ale bawili się. Widziałem smutek w ich twarzach, ale jednocześnie taką radość celebrowania chwili. I wtedy właśnie zrozumiałem, skąd pochodzę i co jest moim brakującym elementem we mnie samym.
Od tego zaczęło się myślenie o przyjeździe do Gruzji. A jeszcze jest charakterystyczne to, że w Gruzji czuję się jak u siebie. Mówi się, że to jest nasza ziemia, nasza kultura, że o tę ziemię walczyliśmy przez ponad 1700 lat i chcemy być tutaj, więc nie jest to rozdwojenie jaźni. Ale kiedy ktoś pyta się mnie, kim ja jestem, to mówię, że jestem Polako-Gruzinem, ponieważ moje emocje tu idealnie znajdują swoje miejsce. Odnajduje się w chaosie tego życia, tych wiecznych korków, trąbienia na drodze, objeżdżania krów na trasie. Mając kanał na YouTube, już kilka razy pokazywałem, jak wygląda taki slalom między krowami. Niektórzy porównują takie realia do Polski lat ’90, mi tu one bardzo odpowiadają. Odpowiada mi rytm tego kraju, to, jacy są tu ludzie, i dzięki temu poczuwam się najbardziej do tego miejsca.
Pierwszy raz w Gruzji byłem w 2007 r. Mój ojciec postanowił się tu osiedlić już na emeryturze. Dużo ludzi pukało się w głowę, mówiono: „Jerzy, gdzie ty chcesz jechać?”. Do kraju, gdzie ten moment gospodarczy jest zupełnie inny niż w Polsce. I to jeszcze na emeryturze, starszy już człowiek, po sześćdziesiątce postanowił tu wyjechać. I w momencie, kiedy ojciec się osiedlił, pojawiły się pytania: „No to może do ciebie przyjedziemy?”. To wydaje się oczywiste, że gdy Polacy emigrują, to znajomi chcą go odwiedzić, zobaczyć, jak żyje, i poczują się bezpieczniej, gdy mają tu kogoś na miejscu.
I w 2011 r. mieszkałem w Bydgoszczy. Razem z ojcem uruchomiłem firmę, gdzie przez pierwszych kilka lat byłem bardziej pośrednikiem między uczestnikami wycieczek a Gruzją. Ponieważ ja zajmowałem się sprzedażą biletów lotniczych, ubezpieczeń, przygotowywaniem rezerwacji, wzorami umów i wszystkim tym, co w Polsce stanowi właśnie o zasadach działalności turystycznej. Ponieważ w Polsce wymagany jest wpis do rejestru organizatorów turystyki, trzeba spełnić określone wymogi, opłacić gwarancję ubezpieczeniową, która wiąże się z tym, że co jakiś czas wybucha taka informacja, że jakieś biuro padło, że trzeba turystów z zagranicy ściągnąć, więc ta gwarancja ubezpieczona zabezpiecza uczestników na wypadek tego, że urząd danego miasta, Urząd Marszałkowski miałby ściągać ludzi z powrotem do kraju. My jako mała firma nie mieliśmy nigdy takiego przypadku, ponieważ człowiek, lecąc do nas, ma już bilet lotniczy w ręku, wycieczkę opłaconą w ręku, ubezpieczenie w ręku, więc ryzyko jest już żadne. I czasem sobie żartuję: jak miałbym upaść, skoro jestem ja jeden, jeżeli już od czegoś upaść, to ewentualnie od gruzińskiego wina. Są takie historie, jak ktoś porzucił korporację, poszedł na swoje, odrzucił krawat, przywdział gruziński strój narodowy – czochę – i sobie funkcjonuje.
Ja przez kilka lat pracowałem w Telekomach, byłem kierownikiem zespołu sprzedaży, w kilku województwach miałem kilku handlowców, rozwijałem tę sieć sprzedaży, skończyłem szkolenia dla trenerów tej sieci, co nauczyło mnie takich zachowań kwaziteatralnych, bo w liceum zajmowałem się teatrem. Uczyłem się tego, że jak mówi się do ludzi, to się stoi do nich przodem. Jak mówi się do ludzi, to trzeba unikać tych wszystkich udźwiękowień, pauz, „yyy”. Uczyć się mówić tak, aby człowieka zainteresować. Bo Gruzja to kraj, w którym jest taka ilość niesamowitych rzeczy, że każdy znajdzie tu coś dla siebie. Mamy kulturę, która pamięta czasy początku naszej ery, mamy kraj, który jest jednym z najstarszych krajów chrześcijańskich, gdzie chrześcijaństwo przyjęto już w IV w. Mamy też kult monastyczny, czyli budowanie cerkwi od VI w. Począwszy. W kraju, w który są małym kraje, otoczony ze wszystkich stron górami, dookoła którego zawsze były największe imperia świata, które najeżdżały te rejony. Dzięki temu mieszały się tu kultury. Powoduje to, że ludzie chętnie tu przyjeżdżają.
Ale jest też kwestia umiejętności przeprowadzenia narracji o realiach gruzińskich, więc tego też się uczyłem. Ale samodzielnie, ponieważ moje wykształcenie jest z jednej strony związane z biznesem, ale z drugiej z działalnością turystyczną, ponieważ ja jestem wciąż kształcącym się kulturoznawcą. Czytam książki mniej o biznesie, a bardziej o kulturze regionów, które nas otaczają. Wychodzę z założenia, że kultura i historia są jak te kręgi na wodzie, rozchodzą się na kraje obok. Do tego ja lubię opowiadać. To wszystko sprawiło, że postanowiłem zostać przewodnikiem wycieczek. Nigdy wcześniej tego nie robiłem. Początki były trudne, bo nie znałem jeszcze do końca realiów, pewnego tempa podróżowania po Gruzji, kilometraży, ale z roku na rok to się wszystko rozwijało, do tego stopnia, że cały czas jestem pilotem wycieczek, właścicielem firmy – działam w turystyce od 2011 r., skupiając się przede wszystkim na Kaukazie, ale zajmując się też krajami, które nas otaczają, co jest wg mnie logiczną konsekwencją możliwości własnego działania. Jeśli mam w Polsce legalny, turystyczny biznes, nie ma w tym żadnej szarej strefy, mam wpis do rejestru organizatorów turystyki, mam tę gwarancję ubezpieczeniową, mam prawo działać na całym świecie, ale trzymam się wschodu, pewnej magii tych miejsc, które mogą się też kojarzyć dziko, dostarczyć wiele emocji przez to, że te kraje są wciąż odkrywane i wciąż można pokazać tu coś nowego, czego ludzie nie widzieli. Można powiedzieć, że ludzie zmęczeni są zachodem, tym tempem zwiedzania autokarowego, gdzie głównie się ogląda coś przez szybę, a nie masz możliwości doświadczyć tej kultury autentycznie. I to, co jest siłą tego, co ja robię, to pochodzenie, które powoduje, że mogę powiedzieć, że czuję się jak u siebie. A jako że jestem u siebie, bo w Gruzji uważa się, że gość jest darem od Boga, to wchodzą w to niesamowite emocje. Staramy się, aby wszyscy, którzy przyjadą z nami do Gruzji, Armenii, Azerbejdżanu i Rosji, żeby odczuwali to samo.
Od 2017 r. w ramach tego, co robię, zamieniłem działalność gospodarczą na spółkę. Tu prowadzę też dwie spółki. Tu parę lat temu jeszcze nie było VAT-u, kto by myślał o legalizowaniu działalności, chociaż do dziś zdarza się, że są hotele prowadzone na 16-kartkowy zeszyt i o dziwo to funkcjonuje. My już w tym europejskim świecie biznesu nie wyobrażamy sobie tego, żeby ktoś nie miał smartfona, nie zapisywał danych w komputerze, nie wiedział, co to Excel, miałby liczydło w sklepie albo w hotelu, ciężko to pojąć, ale pewna dyscyplina europejska to jest coś, czego nauczył mnie ojciec.
Jak mam coś załatwić, znaleźć nowy hotel, poszukać jakichś miejsc, jadę i oglądam. Internet jest narzędziem do pracy, ale trzeba postawić tu na relacje. W Gruzji są one bardzo ważne. Moja dyscyplina jest ważna, spisywanie wszystkich zadań każdego dnia. I kontakt z człowiekiem. Tu się bardzo na to stawia. Gdy jedzie się do hotelu, to nie ma tak, że przewodnik pójdzie i poprosi, czy może rozmawiać z właścicielem. Trzeba jechać samemu. To uczy pewnej pokory, bo każdy chce przedstawić się z jak najlepszej strony. Niekoniecznie pokaże się od razu. Człowiek siedzi przy tej kawie jak w takiej Postsowiecji, siedzisz, czekasz i w zasadzie nie wiesz po co i ile to jeszcze potrwa, nikt ci nic nie mówi. Niektórzy nerwowo zaczynają dzwonić, a ty czekasz. Ja zwykle jadę z komputerem, coś zwykle jeszcze zdążę zrobić, odpisać uczestnikom, załatwiam jakieś sprawy. Większość miejsc, do których trafiam, to miejsca, gdzie faktycznie rozmawiasz z człowiekiem, który faktycznie za tym biznesem stoi, czy to mały rodzinny hotel, czy mała rodzinna restauracja, czy muzea, często jest tak, że gdzieś jedziesz i wiesz, że będzie tam twój znajomy. I nawet jeśli jest oficjalnie zamknięte, to w Gruzji dwa telefony i da się większość rzeczy załatwić, a ktoś, kto tu pierwszy raz przyjeżdża, nie znając nikogo, to może po prostu nie trafić. To też jest cenne.
Więc specjalizuję się w Gruzji. Rozwijam tu swoją działalność. Tu w Gruzji mam dwie spółki, w Polsce jedną. I to już tak funkcjonuje, począwszy od 2011 r. Z poziomu kilku wycieczek, które faktycznie trafiały do tych hoteli na zeszyt prowadzonych, płaciłeś za coś z góry i nie wiedziałeś, jak to będzie wyglądać, bo po pierwsze kontakty, ale liczy się też zaufanie na Kaukazie. Jeżeli mężczyzna powie, że tak będzie, mamy tę dżentelmeńską umowę, to to musi zafunkcjonować. Skończyły się już czasy, że jechało się do niektórych hoteli na trasie, robiąc objazdowe wycieczki, że jedziesz z duszą na ramieniu, nie wiedząc, czy będą te pokoje, czy nikt w nich nie śpi, czy będzie posprzątane, czy będzie ręcznik. Te czasy się na szczęście kończą. Niektórzy mówią, że to już nie jest ta sama Gruzja co parę lat temu. Ale też wiadomo, że nasze europejskie oczekiwania również rosną. Ja też bardzo cenię to, że przyjeżdżają ludzie, którzy dużo podróżują, że byli już w wielu krajach, i czasem słyszysz o tych krajach i zaczynasz zazdrościć, bo słyszysz Nepal, Indie, Antarktyda, a ja mogę powiedzieć, że byłem w Gruzji i byłem też w Armenii na granicy parę minut i tyle.
To brzmi tak, jakby wszystko przychodziło ci łatwo. Ale zakładam, że tak nie jest, bo żaden wartościowy biznes nigdy nie powstaje na pstryknięcie palców, że wszystko idzie jak z płatka, zwłaszcza w kraju, w którym pewne rzeczy są porządkowane. Więc czy były jakieś trudności, gdy na samym początku startowałeś z biznesem?
Oczywiście, bo zaczynając od sieci komórkowej, przyszedł taki moment, gdy zrównały się stawki wszystkich operatorów. Ja pracowałem kilka lat na samej prowizji, ucząc się jako handlowiec. I wiadomo, że każdy z nas, przedsiębiorców, pracuje na prowizji, bo jeżeli nie pracujesz, to nie zarobisz. Jeżeli nie podejmujesz próby kontaktu, jeżeli nie chodzisz sam ze swoim biznesem, to nie osiągniesz nic. Samo nic nie przychodzi. Można powiedzieć, że Gruzja to kraj, w którym prowadzi się taki rodzinny networking. Chcesz coś załatwić, idziesz do pierwszego znajomego i pytasz. Idziesz do drugiego, pytasz. Tutaj ważne są też relacje rodzinne. U nas rodzinę liczy się jako tzw. nuklearną rodzinę, czyli masz rodziców, dziecko lub dwoje dzieci, no i kuzynostwo jako najbliższych twoich krewnych. A tutaj jak masz jakiegoś kuzyna z siódmego pokolenia po ciotkach, po wujkach i jeszcze dalej, to też jest twój kuzyn, to też jest twój brat. A jak jest brat, to masz kontakt bezpośredni.
Początki były trudne, bo sami uczyliśmy się tej działalności. Pewnym ryzykiem jest też to, że jesteśmy zależni od kursu dolara. Dużo hotelu i rozlicza się tu w dolarach, kursy się zmieniają. I wiele pomyłek związanych było z tym, jak rozliczać kurs dolara, jak znaleźć metodę, aby nie przerzucać na uczestników wycieczek ryzyka walutowego, i jak dotrzeć do dobrych miejsc, do dobrych hoteli. Parę lat temu ta infrastruktura była na tyle słaba, że gdybym dzisiaj zawiózł moich uczestników do niektórych tych miejsc, to oni wyszliby stamtąd skwaszeni i nie chcieli tam spać. Ale parę lat temu ludzie, którzy tam jeździli, byli przygotowani na to, co było wtedy. Zdarzyło się w ostatnich latach, że upadły duże firmy. Ludzie boją się, że każdą kolejną firmę czeka to samo. Miałem mnóstwo telefonów z Bydgoszczy, z Torunia na początku działalności z pytaniem, czy nie upadniemy. Dzwoniono do Urzędu Marszałkowskiego, urząd do mnie z miłymi paniami z Torunia, uczyłem się, jak to wszystko przeprowadzić. I było różnie na przestrzeni ostatnich lat.
Ja przede wszystkim skupiam się na małych, kameralnych wycieczkach do 16 osób, więc w momencie kiedy liczymy jakąś ofertę dla klientów, dla uczestników, jeżeli na 16 osób jedzie 14 czy 12, to wiadomo, że nie jest tak jak założyliśmy. Ale też konsekwencją pracy przy tych grupach, kiedyś maksymalnie piętnastu grupach, które robiliśmy, jest to, że obsługiwałem wszystkie funkcje, jakie były możliwe: od sekretarki, bo przyjmowałem rezerwacje, rozmawiałem z klientami, do zarządzania, bo kupowałem bilety turystom, ubezpieczenia, do przylotu z grupą i pracy jako pilot, przewodnik wycieczek, do zamawiania hoteli, zamawiania restauracji, bo staramy się pokazać też kulturę, dzięki temu żyjemy w lokalnych restauracjach, pokazując, jak jedzą zwykli ludzie. Będąc tutaj przez większą część roku, zawsze jest ryzyko, że przegapię coś, co dzieje się w Polsce. Na szczęście dosyć często latam do Polski, dosyć często jestem tutaj. Bywało, że byłem tu po osiem miesięcy i wiąże się z tym pewne ryzyko utraty życia osobistego. Work life balance jest u mnie problematyczny. Samolot leci o świcie, zanim człowiek wstanie, zanim dośpi, to już jest zaburzony cały ten rytm dnia, grupy też przylatują o świcie, więc nie mam czasami czasu na własny odpoczynek. Więc to są podstawowe ryzyka. Też upatruję teraz ryzyko w tym, że mody mijają. Była moda na Chorwację, gdzie jeździli ludzie autokarami, a potem zaczęli jeździć sami. Do Gruzji dociera bardzo dużo turystów samodzielnie. Im jest firma niepotrzebna. Uczestnikom, których spotykam na lotnisku, mówię, po co jest w ogóle organizator turystyki między nimi a krajem, do którego lecą. Od tego, żeby rozwiązać problemy. Bo człowiek może sobie przywieźć przewodnik, poczytać jakieś informacje, dotrzeć do miejsc, o których ja też pisałem na blogu.
Napisałem ponad 100 artykułów na blogu Polakogruzin.pl, mam swój kanał na YouTubie, który też się rozwija, w który inwestowałem swoje prywatne środki, żeby pokazać ludziom, odczarować ten wizerunek, o którym niejednokrotnie się słyszy, że niebezpiecznie cały czas to robić – i spowodować, aby rytm tej pracy był tu stabilny, aby ilość uczestników wycieczek była stabilna, aby rozwijać się, ale do tego momentu rozwoju, w którym byłem w stanie wszystko sam zrobić. Ten moment już minął i teraz mam osoby, które ze mną pracują. Mam menedżerkę Polskę i w Polsce, i w Gruzji, mam menedżerkę Gruzinkę w Gruzji, mam zespół pilotów. Unikamy jakichś ryzyk związanych z przyjmowaniem ludzi, którzy nigdy tu nie byli. Wynika to z tego, że jak jest desant w Ameryce, potem człowiek trafia tutaj, nie ma czasu się dokształcić, firma go tu wysyła, więc ten człowiek jedzie i czyta z kartki jakieś treści, których nie zna. Więc staram się też takich ryzyk unikać, bo jaki by nie był idealnie przygotowany program, potwierdzone wszystkie hotele, miejsca, restauracje, to trzy razy może się udać, a za czwartym coś nie zagra.
A ja bardzo osobiście podchodzę do swojej pracy. Gdy mam kilkaset osób rocznie, to staram się z każdym nawiązać relacje, spotkać się w Polsce albo w Gruzji, przynajmniej przyjechać na tę powitalną albo pożegnalną obiadokolację, aby podziękować ludziom, którzy przyjechali, za to, że zaufali właśnie mi, człowiekowi, który ma swój kanał na YouTube, który ma firmę, reklamowaną właśnie tą twarzą, którą tu widać. Ryzyko też jest takie, że te największe firmy, których kapitał reklamowy czy też poczucie bezpieczeństwa, bo jak jest biuro w każdej galerii, to znaczy, że jest bezpiecznie, w jakiś sposób nas zdominuje. Ale to nie nastąpiło. Bo jest taka moda na wolną turystykę. Że szukamy małych, lokalnych firm, które w danych miejscach się specjalizują. Szukamy firm, które pokażą więcej przez tę przysłowiową szybę autokaru. Ale jest to ryzyko, że klient, który będzie miał do wyboru różne oferty, wybierze akurat nie moją. Nie mam na to do końca wpływu, ile bym nie zrobił. Tak samo przy zarabianiu na prowizji, czasem trudzisz się, a efekt będzie taki, że człowiek pójdzie do innej firmy, bo np. nie przekona go Twoja cena albo że młody chłopak i postawi zaufać komuś większemu.
I potem spotyka się tych ludzi na trasie. Często podchodzą do mnie turyści czy na lotnisku w Kutaisi w zachodniej Gruzji, czy w Tbilisi na ulicy, albo naradzają się gdzieś pod restauracją. I czasem już widzę, że się naradzają, patrzą na mnie, podchodzą i mówią, że widzieli wszystkie moje filmy, czytali artykuły i dzięki mnie przyjechali do Gruzji. I ja nie mam takiego myślenia: „O, przyjechaliście, a dlaczego nie ze mną?”. Nie, ja robię to dla tego kraju, bo postawiłem, że robię to na własny koszt, żeby ludziom pokazać, że warto tu przyjechać i dotrzeć czasem też do ludzi, których opisuję na blogu, nie wchodząc w żadne finansowe współprace. Napisałem o koledze, który ma guesthouse, napisał do mnie, że znowu odwiedzili go ludzie ode mnie. I to jest miłe, bo pomogłem ludziom w kraju, w którym wspomniałem, jest 60% bezrobocia, a ci, którzy mają ambicje, to często te ambicje im się przepalą z uwagi na to, że człowiek nie będzie wiedział, jak się zareklamować, gdzie rynek hotelarski, Booking.com przoduje, hotelarze często nie mają swojej własnej strony, bo im się nie opłaca, bo nakłady reklamowe Bookingu są takie, że nie wypromujesz swojej witryny, ewentualnie u nich, ale za to się płaci.
Pewnie niejedna osoba przerabiała w swoim życiu taki epizod, kiedy próbowała rozwinąć biznes i biznes nie szedł tak, jak zostało to opisane w biznes planie. I często jest tak, że ludzie w takich sytuacjach poddają się i rezygnują z tego marzenia, z tego celu rozwijania swojej marki i wracają do pracy na etacie bądź innej formy zarabiania pieniędzy. Co pozwoliło Tobie wytrwać w trudnym okresie?
Kiedy pracowałem w Telekomach, to człowiek po dziesięciu spotkaniach – ja jeszcze wtedy pracowałem w Warszawie – chcąc coś tam załatwić, traci cały dzień na dojazd. Czasem lepiej było jechać metrem. Raz jechałem metrem i strasznie padało. Ja w tym moim garniturku i z niewielkim parasolem poszedłem na to spotkanie przemoczony, przekonałem tego klienta, żeby wybrać tę sieć, bo zobaczył, że człowiek jest tak zdeterminowany, że prosto z ulewy wchodzi na spotkanie i jakby nigdy nic zaczyna działać. Ja czuję się najlepiej w Gruzji i to na razie się nie zmieni. Nie wiem, ile lat to będzie jeszcze trwało. Nie wiem, ile jeszcze potrwa moda na Gruzję, na której oczywiście korzystam, ale korzystam nie do końca w celach biznesowych. Po pierwsze dla mnie jest ważne to, żeby tu być. I taka wolność przedsiębiorcy, że mam czas w ciągu dnia pracy na to, żeby przygotować sobie artykuły, choć przyznaję, że mniej piszę, ponieważ nie mam czasu i siły. Bo jeżeli cały dzień poświęcam na sprawy firmy, to cała energia, którą mógłbym poświęcić na pisanie, działanie, twórcze, przepala się.
Ja w wieku 20 lat debiutowałem jako poeta, wydałem pierwszy tomik wierszy, już jako dwudziestolatek byłem w Bibliotece Narodowej w zasobach, więc zawsze miałem ten background kreatywny. I chodziło mi o niezależność. Gdy pracowałem na etacie, to strasznie się dusiłem. Zdałem sobie sprawę z tego, że ja się do tego nie nadaję. Ja lubię działać, a gdy człowiek ściśnięty jest między te godziny i ma narzucone działania, to bywało tak, że rozstałem się z paroma firmami, bo nie czułem się dobrze ani komfortowo. Natomiast tu, od momentu gdy wychodzę z lotniska, czuję, że jest żywioł, że trzeba robić, ogarniać swoje sprawy. I tak samo w Polsce. Czasem mam takie dni, że w ogóle się nie odzywam, nie mam ochoty na prywatne kontakty towarzyskie, ale w momencie kiedy zaczynam myśleć albo mówić o Gruzji, przełączam się na inny tryb funkcjonowania. Otwiera się jakaś szufladka w głowie, te brakujące puzzle wskakują na swoje miejsce i jest żywioł.
Ale wspominałem, że ja nie tylko pracuję w Gruzji. I wszystko to, czego się tu nauczyłem, powoduje, że nie boję się robić wycieczki do Rosji, do Azejberdżanu czy do Azji centralnej, trzymając się postsowiecji, w której wiem, co mnie czeka. Wiem, jaki jest rytm pewnych rzeczy nauczonych za czasów sowieckich, ludzie uczyli się, jaki ma być ten rytm i kto ma rządzić i gdzie. Więc gorsze momenty się zdarzają. Bywa, że ja ani fizycznie, ani psychicznie nie mam siły. I dopiero po latach uczę się tego, aby mieć jeden dzień w tygodniu wolny. I to wypada zwykle w sobotę, bo ja po piątku już jestem tak zmęczony, że muszę mieć jeden dzień oddechu, ale tego dnia ja i tak muszę coś robić. „Wiedźmina 3” przechodziłem przez półtora roku, bo nie było kiedy. Bo czasami człowiek potrzebuje odskoczni. Przez cały tydzień człowiek jest nabuzowany i nagle ma dzień wolny, więc coś trzeba robić, więc bierze się za konsolę, komputer, by pograć. A bywa, że ludzie dzwonią w sobotę, bo ja mam napisane na stronie, że pracujemy codziennie. Bo jestem do dyspozycji człowiekowi, który mi zaufa.
Krzysztof, kim są Twoi klienci? Kto przyjeżdża, jaki profil ludzi interesuje się Gruzją?
W związku z tym, że kiedyś twarzą firmy był mój ojciec, pan po sześćdziesiątce, siwy – siwy był zresztą od 30 lat. Więc jako że na stronie jest troszkę starsza osoba, to przyjeżdżali starsi uczestnicy. Zadzwoniła raz pani i zapytała się, czy rozmawia z tym przystojnym panem ze zdjęcia. Ja: „Nie, z synem”. Po peselach rozpoznawałem, że osoby są starsze ode mnie, dwukrotnie albo więcej. Wynikało to z tego, że ci ludzie mieli sentyment do Gruzji, którą pamiętali sprzed lat, do piosenki Filipinek, do gruzińskiej herbaty, której nie dało się pić, ale była w Polsce dystrybuowana. Do gruzińskich filmów, które trafiały do nas ze Związku Radzieckiego, zresztą za Związku Radzieckiego tylko dwa kraje mogły kręcić filmy w swoim języku, Gruzja i Estonia. Wina, które trafiały do Związku Radzieckiego i ze Związku Radzieckiego to były wina z Mołdawii i z Gruzji. Zresztą w Mołdawii rosną gruzińskie winogrona. Więc trafiali do nas ludzie, którzy mieli sentyment, ale nie odważyliby się przyjechać sami. To zawsze była pierwsza grupa klientów. Do dziś widzę, że osoby 55 plus bardzo chętnie przyjeżdżają. I tak się złożyło, że ja dla wszystkich tych uczestników jestem doskonałym partnerem. Mam swój styl, zawsze w koszulach przy turystach, zawsze staram się być ładnie ubrany, przekazywać tę wiedzę w jakiejś narracji, która ma stosowny i sensowny bieg. I ludzie też czują, że my się nimi opiekujemy. Że to nie jest tak, że przyjechali starsi ludzie bez swoich dzieci, a odbiera ich w Gruzji człowiek w wieku ich dzieci, niejednokrotnie słyszę, że np. jestem w wieku czyjegoś syna, ale potem było tak, że ludzie zawsze byli zauroczeni tym, jak ja opowiadam, jak ja pracuję. I od pięciu lat mojej pracy są telefony: „No dobrze, pojedziemy z Wami, tylko czy pan będzie przewodnikiem?”. Musiałem zbudować zespół ludzi, którzy będą potrafili pracować w takim tempie. Trzeba przyjąć, że ktoś może być już starszy, troszkę wolniejszy, o kulach, po wypadku. Zadzwoniła kobieta i powiedziała, że ma nogę w gipsie, więc dostosowaliśmy program tak, żeby gdzie będzie mogła, to podjedzie, a gdzie nie, to usiądzie sobie gdzieś na jakimś pagórku, przyniesiemy jej znakomite wino, popatrzy na przyrodę i nie będzie problemu. Zadzwoniła do mnie po chwili i powiedziała: „Panie Krzysiu, ja pana kocham”. I ja czułem, że zrobiłem coś dobrego. Nie ma czegoś takiego, aby odmówić. „Kargad” to odpowiedź, która znaczy „dobrze”. Człowiek, który pyta się drugiego człowieka: „Rogor har”, czyli jak się masz, to jest jedna odpowiedź: „Kargad”. I my też tak pracujemy, jest kargad, musi być dobrze. Więc to pierwsza grupa klientów, z którą pracowaliśmy z uwagi na choćby wygląd strony i opinie, które były przekazywane.
Wiadomo, że internet to jedna rzecz, a drugą rzeczą są rekomendacje. I na tym mocno bazujemy, że bardzo wielu uczestników jest z polecenia. Jeżeli chodzi o branże, to są to przede wszystkim ludzie wolnych zawodów. Wynika to z tego, że najpopularniejszym miesiącem w Gruzji jest wrzesień. A we wrześniu mało kto pozwala sobie na urlop. Najwięcej osób z polski jest w sierpniu, osoby na emeryturze mogą przyjechać zawsze. I zawsze doradzam, by przyjechać do czerwca włącznie, a potem od września, bo potem w lipcu nie jest jeszcze tak strasznie gorąco. Ale w sierpniu, kiedy najwięcej Polaków ma urlopy, wtedy temperatury przekraczają 40 stopni i też o tym lojalnie informujemy. Nie chodzi o to, by złapać na siłę uczestnika i zamęczyć go tu w 40-stopniowym upale, gdy odczuwalna temperatura potrafi być jeszcze wyższa, a klimatyzacja w busie może tak dobrze nie pracować, jak byśmy chcieli. I w takie najbardziej letnie miesiące staramy się uciekać w góry. Więc ludzie z naszych usług korzystają ludzie wolnych zawodów, lekarze, prawnicy, nauczyciele. Robimy też imprezy firmowe, nawet na 50 osób, gdzie ludzie są ze sobą kapitałowo powiązani. Jest duża hurtownia, są jej klienci, właściciele sklepów, mniejszych hurtowni. Oni mogą przyjechać w każdym momencie.
Jak wygląda taka impreza firmowa?
Chodzi o to, by jak najwięcej się dobrze bawić. Muszą być tańce, dyskoteka, a nawet kurs tańca. I takie atrakcje, które określilibyśmy jako incentive, czyli jedziemy do winiarni, zrywamy winogrona, wypiekamy chleb tradycyjnie. Robimy jakiś konkurs albo naukę tańca. Wina nie może zabraknąć, bo Gruzja jest kolebka winiarstwa. W zeszłym roku na jednej wycieczce były dwie panie. Dwie panie wróciły do polski, przekazały u siebie w pracy, w pracy do prezesa. I z dwóch uczestniczek wycieczki zrobiła się 50-osobowa wycieczka firmowa. Ja lubię też robić pielgrzymki. Zawsze doceniam ludzi, którzy przyjeżdżają tu i są zainteresowani tematyką początków chrześcijaństwa. Niektórzy pytają się, że jest cerkiew, apostolski kościół gruziński, prawosławie, więc jak tu jeździć na pielgrzymkę? No właśnie, ale kiedyś nie było podziału w kościele. Kiedyś była jedna wiara. I ja bardzo lubię robić takie wycieczki. Gdy są osoby starsze, to pilnujemy tempa wycieczki. Bywały osoby znacznie po siedemdziesiątce, które zadzwoniły i powiedziały, że mają problem z chodzeniem, ze słuchem. I my się do tego dostosowujemy. I tego typu imprezy też robimy. I nawet gdy jest 50 osób w grupie, traktujemy ich tak, jakby było ich 16. Z każdym nawiązujemy kontakt. I nie jest tak, że mam tzw. amerykański uśmiech przyklejony do twarzy, a tak naprawdę to, co człowiek mówi, mnie nie interesuje. Staramy się z każdym nawiązać kontakt. Każdego docenić. Bo każdy nam zaufał. I każdy nam przecież zapłacił. Mamy szacunek do niego i dla jego poświęconego nam czasu, do potu, do łez, bo w turystyce pracujemy na emocjach. Mamy do nich szacunek. Dzięki nim funkcjonujemy w turystyce.
I w pracy pilota człowiek jest trochę aktorem, ma przedstawić pewną historię, zainteresować, a jak teatr jest pusty, to nikogo ni zainteresuje. Jak są ludzie, to człowiek musi natychmiast ożyć, nawet jak spał godzinę albo w ogóle, bo coś się zdarzyło, np. wypadek. Bywało, że jechałem do szpitala, trzymając panią za rękę i martwiąc się szczerze. Bo przecież nie chodzi o to, że człowiek był w Gruzji i zetknął się z naszą służbą zdrowia, tylko żeby pamiętał, że był na wspaniałej wyprawie.
Druga grupa klientów, która coraz odważniej się pojawia, to ludzie od 20-45 lat, którzy zwykle by pojechali sami, ale obejrzeli filmy, przeczytali artykuły i postanowili wybrać mnie, co jest dla mnie zaszczytem, by pokazać im miejsca, do których nie dotarliby sami. Można powiedzieć, że wyszło już tyle książek o Gruzji, że każdy dotrze wszędzie. Być może tak jest, ale książki mają to do siebie, że się dezaktualizują. A ja jako vloger i udostępniając całą treść za darmo, miałem poczucie misji w tym, aby przedstawić tę treść tak, aby nienachalnie się reklamować. Na końcu jest informacja, numer telefonu, jak ktoś chce, to zadzwoni. Są do tego narzędzia, cała analityka internetowa. Widzę, że wchodzi kilkaset osób dziennie i czyta. Więc ludzi to interesuje. Docierają jak najbardziej. Też jest fajne, bo czasem ktoś napisze, że może wyskoczylibyśmy na wino, żeby podziękować za to, że zaraziłem ich tą Gruzją. Więc ja to cenię i dla tych ludzi też przewiduję różne rozwiązania, wyprawy, które wykraczają poza taką standardową wycieczkę objazdową, która u nas jest naprawdę szyta na miarę. Uważam, że to, co robimy, to są optymalne programy jak na nasze realia.
Robię też typowe jeep tour, czyli wsiadam w terenówkę i wożę cztery osoby. Więc ci młodsi też docierają, bo też uważają, że mogą w spokoju sobie poimprezować, nie muszą się martwić, że nasza ostatnia marszrutka odjedzie o 18. Ja jestem do ich dyspozycji, opowiem im to w taki sposób, w jaki z przewodnika by się nie dowiedzieli. Wiadomo, że to kwestia praktyki, doświadczenia i interesowania się. Wszystkim przewodnikom zawsze doradzam, że trzeba się dokształcać, trzeba tym ludziom przedstawić jak najwięcej wiedzy. Chyba że ktoś nie chce i przyjechał na wino i tańce. Ale mam nadzieję, że mimo to zainteresuje się losami tego małego narodu, ok. 4 miliony ludzi, otoczeni górami, kiedyś mówiło się, że to jest Zakaukazie, bo to była narracja z carskiej Rosji. Kraj położony za Wysokim Kaukazem. Ale z naszej gruzińskiej perspektywy wszystko jest Zakaukaziem. Z naszej perspektywy Polska jest Zakaukaziem, bo położona jest za górami Kaukazu.
Wspomniałem też o tej miłości do Polaków. Oczywiście to też się trochę zmienia, bo im więcej jest turystów, tym więcej Gruzinów uczy się tego, że skoro przyjeżdżają turyści, to trzeba coś zarobić. Wystawne bale i przyjęcia, które kiedyś były, biesiady, tzw. supry, kiedy autentycznie człowiek wyjmował wszystko, co miał, też się kończą, kiedy człowiek widzi, że za płotem stoi kolejka następnych chętnych. I też zdarzają się zgrzyty, bo przyjeżdżają różni ludzie. Był taki moment, że kiedyś do Gruzji przyjeżdżali tylko ci, którzy o tym marzyli. Ale im więcej otworzyło się połączeń lotniczych, Wizz Air lata z cztery lotnisk, z Gdańska dochodzi lot od 2019 r, z Warszawy lata Lot, też Wizz Air, jeszcze Wizz Aair leci z Katowic albo z Wrocławia. Bilety bywają bardzo tanie. I przyjeżdżają ludzie, którzy podróżują, ale do Gruzji by nie przyjechali, ale jako że kolega z pracy czy koleżanka już byli, to też jadą. I ludzie zderzają się z tą rzeczywistością, o której nie mieli pojęcia, bo albo nie chcieli, bo nie mieli czasu poczytać, zainteresować, dowiedzieć się i pojawiają się czasem negatywne komentarze. Gdy czytam na Facebooku negatywne komentarze o Gruzji, to jest mi przykro, bo chciałbym, żeby wszyscy wracali zadowoleni, niezależnie od tego, czy się spotkamy, czy nie, czy jestem w jakiś sposób powiązany z tym uczestnikiem, czy jemu pomagałem przyjechać. Chciałbym, aby wszyscy byli zadowoleni, bo robimy to dla tego kraju.
Sporo mówisz o swoim blogu, o YouTubie, czy jesteś w stanie oszacować, jakie przełożenie miały te działania na Twój biznes? Jesteś bardzo aktywny w tym, co robisz. Gdy jacyś przedsiębiorcy pytają mnie o mój program na YouTubie, to troszeczkę im pokazuję, jak to zza kulis wygląda, natomiast często słyszę, że „a, nie mam czasu”, ale mają też taką ciekawość, aby zainteresować się tą gałęzią marketingu, ale z drugiej strony wydaje się im to bardzo czasochłonne, nie do końca opłacalne i nie wykorzystują tego, że by mogli. Jak to było u Ciebie i jakie to dało przełożenie na Twój biznes?
W momencie gdy widziałem, jakie są wątpliwości potencjalnych chętnych na przyjazd do Gruzji, pomyślałem, że najsensowniej będzie połączyć odpowiedzi na te problemy z narracją typowo osobistą. Wtedy nawet nie wiedziałem, że ma to swoją nazwę – „marka osobista”. A jak najbardziej byłem zainteresowany, żeby w to wejść. Nie dlatego, że mam jakieś narcystyczne pojmowanie siebie i chcę brylować na salonach, tylko wykorzystując to, że umiem pisać, bo pisałem przez całe życie, nie tylko wiersze, ale i prozę, która co prawda jeszcze nie wyszła na światło dzienne, bo to było troszkę do szuflady, ale wierszy wyszły dwa razy, dwa tomiki, nie mówię książka, bo 40 wierszy to nie książka, ale mam też ambicje pisarskie. Natomiast z blogiem było tak, że w Bydgoszczy spotkałem się z naszym wspólnym kolegą, Mikołajem Lechem, który ma kancelarię patentową, jest rzecznikiem patentowym. I on zaczynał ze swoim blogiem, żeby dotrzeć do swoich potencjalnych klientów końcowych. Jak ja zacząłem pisać bloga, to też nie wiedziałem, jaki założyć sobie tu kierunek, więc pomyślałem, że kierunkiem będzie lifestyle, żeby nie pisać tylko o historii, o zabytkach, tylko o rzeczach, które interesują ludzi młodych. Bo blog zasadniczo kierujemy do ludzi młodych, którzy szukają informacji w internecie, jak najszybciej, bo po co kupować książkę, jak można znaleźć. I razem z Lechem trenowaliśmy kalistenikę. Napisałem artykuł, poprzez który szukałem w Gruzji ludzi, którzy to robią. Ludzie, którzy nie mają dostępu do sali ćwiczeń, często w małych osadach, wioskach. Jak były początki kalisteniki w Bydgoszczy, to ćwiczono na jakimś boisku, na bramce czy na kawałku płotu, który nadawał się do pociągnięć, i to samo robiono w Gruzji. I znalazłem tych ludzi.
I pisałem bloga lifestylowo, pisałem o sporcie, o książce Skazany na trening, którą sobie tu przywiozłem i zgodnie z nią trenowałem. Pisałem o realiach życia, o tym, jak tu wyglądają małżeństwa, miłość, napisałem kontrowersyjny tekst dotyczący seksu w Gruzji, którego tytuł nie dotyczył do końca tego, co było w tekście, bo mi chodziło też o sytuację kobiet na Kaukazie, o taką patriarchalną kulturę, w której mężczyzna ma decydujący głos. Ale ten tekst pojawił się nie za moją sprawą tłumaczony na gruziński, nie był tłumaczony przeze mnie, więc parę rzeczy umknęło, ale dzięki temu byłem gościem w gruzińskiej telewizji, w Nanuka’s show – Nanuka to taka dziennikarka, która prowadzi talk show. Ja przez Skype’a w Polsce nagrywałem swoją wypowiedź. I dużo ludzi potem do mnie zadzwoniło i powiedziało, że mam rację, że pewne rzeczy mogliby zmienić. Były też negatywne głosy, ale zostałem dostrzeżony. I przyszedł moment, że zastanawiałem się dalej nad swoim rozwojem. Uważałem, że na blogu będę mógł reklamować jakieś produkty, skarpetki lub buty trekkingowe. Ale potem doszedłem do wniosku, że chcę być 100% niezależny, że nie wchodzę w reklamy ani treści sponsorowane, bo osobiście czułbym się z tym źle. Jedyną marką, która chcę promować, jest moja marka, w sensie ja, ja jako organizator wypraw komercyjnych i niekomercyjnych, jako podróżnik, bo podróżuję po okolicznych krajach i nie tylko.
Z narzeczoną postawiliśmy sobie za cel zwiedzenie wszystkich europejskich stolic. Jak mam czas, jadę sam. I dzięki temu mogę zobaczyć, jak pewne rzeczy robione są zagranicą. To, że w Gruzji ktoś powie, że w hotelu było brudno, w hotelu w Londynie też było brudno. Żeby nie było tak, że to tylko nasza specyfika. Pisałem o wszystkich zabytkach, o historii, bo jedna taka fundacja, która ma swoje czasopismo Zupełnie Inny Świat, poprosiła mnie, abym napisał tekst o historii Gruzji, co sprawiło, że mogłem się dokształcić, poszukać źródeł. Kiedy człowiek napisze coś sam, pamięta to. I to nie jest jakiś egocentryzm, tylko doradzam pilotom: „Macie pigułkę, teks, który możecie sobie przeczytać na telefonie, jak Wam zabraknie wiedzy, to bardzo przepraszam, sprawdzę na blogu u Krzyśka”. Każdy ma prawo zapomnieć albo pomylić się w jakichś realiach historycznych, ale trzeba się kształcić. Myślę, że z tych kilkuset osób, które dziennie czytają mojego bloga, do dziesięciu zapytań wpada przez bloga. Obserwuję tendencję, która zresztą nie dotyczy tylko Gruzji, co czasem jest dość wesołe, bo mam np. trzy strony i na trzy strony dostaję trzy te same zapytania. Bo człowiek szuka Tamada Tour, widzi, że to gruzińska firma, ale „o, jest też w Polsce”, jak w Polsce to pewnie będzie jeszcze drożej. „No to poszukam jakiegoś organizatora bezpośredniego”. I trafia do mnie na Polakogruzin.pl to samo. Zwykle odpisuję z firmowej skrzynki, żeby się nie bali, że ja będę marżował na jakimś ogromnym procencie, tylko trafiliście do mnie bezpośrednio i robimy to razem bezpośrednio. Więc z tych firmowych wycieczek to: mamy powiedzmy 15-20 wycieczek autokarowych, to ok. 5 jest pozyskanych z bloga, w którego inwestuję nie do końca wiedząc, jakie będzie przełożenie. Zleciłem zewnętrznej firmie korektę wszystkich artykułów. Kosztowało to dosyć sporo, ale uznałem, że chcę mieć to wszystko zrobione idealnie, bo szanuję swoich czytelników, ich czas i pieniądze, że moim zamiarem nie było nigdy publikować książki, gdzie też znam przypadki, gdy ktoś przyjechał na dwa tygodnie, obejrzał, popatrzył, napisał książkę, wydał ją, sprzedał ją. No dobrze, ale ja wychodzę z założenia, że te treści są już na tyle rozpowszechnione w internecie, że brać za to pieniędzy bym nie chciał. Audiobooka chciałbym zrobić, ale też wypuścić go za free, za darmo, żeby ludzie mogli sobie przed przyjazdem w samochodzie posłuchać, o Gruzji. Takim samym narzędziem jest YouTube.
Tak jak mówiłem wcześniej, uczestnicy w grupie wiekowej 55 plus nie wszyscy zapuszczają się na YouTube w celach zdobycia jakieś informacji o wyciekach, tylko wejdą na stronę, przeczytają, zadzwonią do mnie. Ale ja jakby odwracam ten model. Jeśli ktoś do mnie wysyła zapytanie, pyta o konkretną wycieczkę albo o konkretny region, do którego ma trafić, wysyłam mu linki do filmów. I są narzędzia, którymi badam, czy ktoś te linki otworzył, zajrzał i przechodzimy do tego momentu, którym ludzie rozpoznają mnie tutaj. Jak mnie rozpoznają, a nie przyjechali ze mną, to nie monetyzuję tego sam. Ale Gruzja monetyzuje. Internet to 70% kontaktu z uczestnikami, dopiero za tym jest blog. Dalej YouTube, a Instagram jest tylko narzędziem wizerunkowym, które w ogóle nie monetyzuje. To specyfika internetu, że piękna kobieta na pewno będzie miała więcej wyświetleń, nawet jeśli maluje tylko paznokcie przez pół godziny, niż jakiś facet w koszuli, który opowiada o historii kraju od IV w. Gdy pracowałem z Mikołajem Grajnertem z Bydgoszczy, to on miał wspaniałe pomysły, jak podzielić filmy, które zrobiliśmy tu wspólnie. Zaprosiłem operatora, właściciela firmy, aby je zrobić. I oni sami przychodzili do mnie z pomysłami, że np. robimy spokojne ujęcia bez łamania w trakcie, przerzucania kamery, co może komuś nerwowo się skojarzyć. Więc część filmów jest spokojniejsza, dla osób, które chcą rozkoszować się widokami. Ale mamy też wariactwa, jazdę terenówką nad przepaścią, dla poszukujących adrenaliny.
Jeśli chodzi o narzędzia internetowe, to dla mnie są ważniejsze niż uruchamianie tradycyjnego biura. Jak ktoś chce się ze mną spotkać w Polsce, to bardzo proszę. Robię kilkanaście do kilkudziesięciu spotkań podróżniczych. Jak ktoś do mnie dzwoni, to pytam, z jakiego miasta albo sprawdzam w analityce Google. I wiem, gdzie mam pojechać, gdzie ludzie przyjdą, zainteresują się i będą chcieli pogadać. Więc trzymam się tej narracji marki osobistej. Tego, że człowiek ma do mnie bezpośrednie dojście, a nie ma między nim a mną jakiegoś przysłowiowego pracownika biura, nie chcąc nikomu urągać. Trafia człowiek do mnie bezpośrednio, ze mną bezpośrednio rozmawia, ustala. Jeżeli go przekonam, to poczuje się bezpieczniej, że nie wpuszczamy go w maliny. Nigdy nie uważałem, że ja na blogu czy na YouTubie będę zarabiał. Traktuję to bardziej jako część marketingu wizerunkowego i możliwość pokazania różnych miejsc, więc można powiedzieć w odwróconym modelu, że to nie mnie jest robiona reklama, tylko niektórym znajomym, którzy mają swoje guesthousy, restauracje, winiarnie. To ja robię reklamę. Ja to robię za swoje pieniądze. Nigdy nie prosiłem nikogo o nic. Tak samo na spotkania podróżnicze w Polsce jadę na swój koszt. Czasami instytucje, domy kultury dzwonią, pytają: „Panie Krzysztofie, ile?”. Ja: „Nie, ja na swój koszt”. Bo to jest moje poczucie misji, w której jestem niezależny. I nikt nie może mi później zarzucić, że coś na tym ugrałem. Więc zapomniałem już dawno o tym reklamowaniu skarpet trekkingowych albo butów, bo to nie mój styl i nie czułbym się z tym dobrze. Natomiast nikomu nie zabraniam. Jeśli ludzie dobrze się na tym znają i chodzą po górach tygodniami, miesiącami, to wiedzą, które buty będą lepsze.
Turystyka to nie jedyny biznes, który tu rozwijasz. Masz jeszcze drugą odnogę swojej działalności. Co to jest? Czy mógłbyś o tym powiedzieć, pokazać, bo mamy ze sobą odpowiedni rekwizyt.
Tak. Konsekwencją działalności turystycznej w kraju, który jest kolebką wina, konsekwencją moich korzeni, gdzie w Gruzji ciągle powtarza się, że mężczyzna musi robić swój alkohol, jest moja marka wina. Jest to jeden z najnowszych projektów. Pierwszy mój moment z winem był taki, że postanowiłem być selekcjonerem, że wyselekcjonowałem sobie firmę, jedną znajomą, rodzinną winiarnię, w której zamówiłem sobie wino. Zamówiłem wino, na etykiecie jest informacja, że zostało wyprodukowane dla mojej spółki w Gruzji, w jakiej wytwórni, w którym miejscu w Gruzji. Jest to wino Rkatsiteli czyli białe wytrawne wino z 2014 r. Konsekwencją tej decyzji było to, że gdy jakiś uczestnik nam zaufał, to mamy prawo zaznajomić go z czymś, co będzie też powiązane z nami, a nie na zasadzie, że robimy wycieczkę, wjeżdżamy do jakiegoś sklepu i mówimy: „Proszę państwa, to są wspaniale niesamowicie garnki. I tylko dzisiaj, jutro już nie, jest świetna promocja na te nasze garnki”. Nie, to była selekcja, szukanie, metoda prób i błędów, docieranie do winiarzy, konsultowanie się z kolegami, których mamy choćby w Krakowie, którzy są świetnymi specjalistami od wina, obserwowanie, jak to się robi, odwiedzanie winiarni. I to był pierwszy krok. Testowo zamówiłem sobie 450 butelek wina pod moim logo, etykietą, marką, żeby zobaczyć, jak będzie przechodził ten proces sprzedaży. Zrobiłem to we wrześniu 2017 r. i faktycznie pierwsze zainteresowanie było duże, ale było tak duże, ponieważ to ja osobiście zajmowałem się sprzedażą. Zauważyłem, że niektórzy przewodnicy mieli troszkę takie poczucie, że coś chcemy wcisnąć, a to nie o to chodziło.
Przewodnicy pracujący dla Ciebie?
Tak, zauważyłem, że nie wszyscy to czują, bo trzeba czuć taką chęć. Więc zacząłem myśleć nad drugim elementem tego działania, że moim największym marzeniem, do którego powolutku moje kroki zmierzają, jest uruchomienie własnej winiarni w tradycyjnym gruzińskim stylu, gdzie tu w Gruzji jest 8 tysięcy roczników wina, 8 tysięcy lat rosły tu winogrona, co odkryli archeolodzy. Nie mówię, że tylko w Gruzji, bo wino też robiono od dawien dawna w Armenii, w Turcji, natomiast trzeba przyznać, że jako Polako-Gruzin wiem, że wino jest z Gruzji, my je wymyśliliśmy, zresztą jest gruzińskie słowo „gwino” i naukowcy mówią, że nazwę też Gruzini wymyślili. Więc to też się ceni. Więc moim kolejnym krokiem jest winiarnia, w której będziemy robili wino sami tradycyjną metodą. I oczywiście ten proces jest rozłożony dosyć mocno w czasie, ponieważ w momencie gdy już przygotujemy te amfory, czyli „kwewrii”, kupimy je, wkopiemy je w ziemię, w tzw. Marani, czyli piwniczce z winem, w której robi się wino, można powiedzieć, że pracując na żywym organizmie, bo fermentacja przebiega w tej glinianej amforze i robi się w pewien sposób sama, oczywiście trzeba pracować, są potrzebni ludzie, którzy się na tym znają. Ten proces jest niesamowity przez to, że jest naturalny, organiczny. Skoro jest moda na slow travel, czyli na taką turystykę dla koneserów, tak samo jest moda na slow food, więc robimy modę na slow wine. I też nie chodzi o modę, bo tu ta tradycja winna jest z dziada pradziada. Więc jako Polako-Gruzin mam obowiązek wobec tego kraju, żeby zrobić też swoją winiarnię, żeby zrobić miejsce, do którego będę mógł przywieźć swoich turystów i nie martwic się tym, że zawiozę ich do jakiejś winiarni, gdzie będą brudne szklanki albo człowiek na lekkim kacu mało będzie się nami przejmował.
Planuję to na 2019 r., przygotowuję na to środki. Mógłbym powiedzieć, że chcę być niezależny, ale jak wchodzimy w taki większy kapitał, to trzeba gdzieś szukać źródeł finansowania i mam na to pomysł, jak to zrobić. Oczywiście chodzi o to, że ten proces będzie przebiegał. Jeżeli w 2019 r. uda mi się kupić tu dom z działką, a nawet małą winiarnię, bo widziałem, że takie były w sprzedaży np. za 40 tys. dol., gdzie sprzedano winiarnię, w której rosły winogrona, było marani gotowe, kwewri wkopane w ziemię. Więc jest to dla mnie pewien punkt odniesienia. Oglądałem też różne domy i działki. Przepisy w Gruzji się zmieniają, więc być może będzie to zaraz nieaktualne, ale kiedyś było tak, że obcokrajowiec nie mógł kupić ziemi. Że może wziąć ziemię na 35 lat na taki najem, ale nie może jej kupić, bo chodzi o to, że nie można wykupować ziemi przez obcokrajowców, logiczne. Natomiast obcokrajowiec może kupić dom, przy którym może być działka. Ja oglądałem domy za 6 tys. dol., oczywiście w rozsypce, ale chodziło o to, że stopniowo. Najważniejsze jest mieć duży ogród, postawić piękne stoły, zrobić biesiadę na świeżym powietrzu, aby ludzie mogli zobaczyć, jak to się w ogóle tu robi. Zaprosić sąsiadów, dać ludziom pracę. Mówiłem, że jest 60% bezrobocia, jest dużo pracy sezonowej. Zrywanie winogron trzy razy w roku ciężko wliczyć jako pracę, bo nie jest to zadanie, które robi się przez cały rok. A tak można dać ludziom pracę, którzy doglądaliby tego miejsca, gdy ja byłbym w Polsce. Pilnować tego wina, robić je razem ze mną, bo ja chcę się tego nauczyć. Interesują mnie wszystkie aspekty tego zadania. Jak człowiek sobie rąk nie pobrudzi sam gruzińską ziemią, gliną, winem, to się nie nauczy. I będzie to tylko jakiś element biznesu na zasadzie sklepu. Nie chodzi o sklep, tylko o włożenie emocji, bo one są dla mnie najważniejsze. I na te emocje jest odbiór, bo ludzie czują, że to nie jest fałsz, że to nie jest tak, że wymyśliłem sobie monetyzowanie wycieczki na zasadzie wyjazdu do Egiptu, gdzie zawiozą Cię do fabryki perfum, ale tylko takiej, do której oni chcą. Nie możesz iść gdzie indziej, bo wszyscy stoją i patrzą, czy coś kupisz. Albo płyniesz w jakiś rejs i ktoś wmawia Ci, że akurat tego sfinksa musisz kupić, tego, co tu stoi.
Na wycieczkach ludzie jeżdżą do różnych winiarni, mogą spróbować różnego wina i u mnie też będzie degustacja. I będę miał swoje własne miejsca, do których trafią uczestnicy wycieczek i tym bardziej będą goszczeni zgodnie z maksymą, że gość jest darem od Boga, bo będą u nas, u mnie. Bo staram się mówić „u nas”, bo pracuje ze mną ok. 20 osób. Mam wspaniałych przewodników, kierowców, wspaniałe menedżerki. Miło otaczać się pięknymi kobietami, które chętnie pracują. Moja narzeczona też pomaga, zajmuje się internetem. Śmiejemy się, że jest z pokolenia Instagrama i lepiej jej to przychodzi niż mi. Ja jestem zanurzony w swoim światku Gruzji i książek. Gdybym nie musiał, to bym z tego nie wychodził, ale czuję, że jest potrzeba, by to robić. I odnajduję się w tym.
W jaki sposób widzowie mogą Ci pomóc w realizacji tego marzenia dotyczącego winiarni?
Myślę, że w przeciągu miesiąca, półtora zaczniemy promować działania nakierowane na to, by pozyskać środki. Nie chcę na razie za wiele mówić, ale ci, którzy się na tym znają, to będą wiedzieć, o co chodzi. Mamy różne sposoby finansowania crowdfundingowego. Uważam, że zbiorę środki na start tej kampanii, bo trafiamy idealnie w to, co ludzie by chcieli, w to, czego oczekuje współczesny odbiorca na całym świecie, czyli organiczny produkt, misja, która się za tym kryje, działania prospołeczne w kraju, które jest interesujący i dla wielu egzotyczny. Poza tym nagroda – jak ktoś dostanie butelkę wina, za którą wcale nie zapłaci dużo, albo jakieś nagrody typu przyjazd na wycieczkę, to nie ma szansy, by to się nie udało. Chociaż znam projekty związane z książkami polskimi o Gruzji, które nie zebrały środków w różnych kampaniach crowdfundingowych. A to wydaje się czasem specyfiką rynku, że niektórzy łatwiej dadzą na spełnienie czyichś marzeń, na wyjazd na koniec świata aniżeli na coś, co można nazwać biznesem. Obserwując kilka stron z tymi zbiórkami, to uważam, że tak to działa. Widziałem jakieś kampanie z knajpą wegańską w jakimś mieście i się nie zebrało, a w tym mieście tego nie ma. Ale to nie znaczy, że nie ma na to odbiorców. Być może nie zagrała reklama albo właśnie jakiś sposób myślenia, który chętniej wynagrodzi marzenia niż budowanie przez kogoś biznesu w sposób, który jest natychmiast zwracany.
Załóżmy, że powstaje restauracja, człowiek wykupuje dwa miesiące wcześniej jakiś zestaw dań, idzie i ma natychmiastowy zwrot. Więc bazujemy na jakimś biznesowym planie, który musi się za tym kryć. Ja wychodzę z takiego założenia. Mam Excela, kalkulacje, ale za tym wszystkim kryje się człowiek, bo po drugiej stronie też jest człowiek. Więc czekajcie, to się niedługo wydarzy, mam od tego też współpracowników i w Bydgoszczy, i w Poznaniu, i w Krakowie, więc stawiam na outsourcing, a jako że wywodzę się z Bydgoszczy, chociaż nie mieszkałem tam całe życie i się tam nie urodziłem, ale wierny jestem moim lokalnym ekipom, które tam mam, jeśli chodzi o reklamę, druk ulotek i wizytówek. Wychodzę z założeni, że mój model biznesowy, w którym traktuję ludzi osobiście, chcę rozmawiać osobiście z ludźmi, którzy zajmują się ze mną czy też dla mnie różnymi rzeczami. I nie ma problemu z jakimś kontaktem, bo wszyscy jesteśmy na Facebooku i jesteśmy powiązani jakimiś organizacjami albo siłownią, na którą razem chodziliśmy.
Ludzie mogliby pomyśleć, że robisz tyle rzeczy, turystyka, za chwilę winiarnia. Jest blog, YouTube. Jak pan znajduje na to czas, co pan robi inaczej, że jest w stanie pogodzić tak różnorodną ilość zadań?
Nie jest łatwo. Sam przyznaję, że gdy jestem bombardowany ilością przychodzących informacji i maili, to czasem odpisuję, że nie jestem w stanie podjąć się tematu od razu, że potrzebuję kilku dni. Czasem mnie to denerwowało i w innych firmach, że szukałem kontrahentów w jakimś kraju i otrzymywałem odpowiedź: „Teraz nie możemy, bliżej jesieni”. Wtedy się złościłem, bo mam gruzińską krew i lubię od razu. Ale zdałem sobie sprawę, że realia są takie, że nie można wszystkiego naraz. Więc teraz w październiku 2018 r. cały czas mamy grupy w trasie. Był taki moment, że wydawało mi się, że już we wrześniu nie będę pracował jako przewodnik, tylko będę od backup’u, czyli sprawdzę hotele przed przyjazdem uczestników, pojadę, załatwię sprawy urzędowe, do Polski załatwić sprawy firmowe, urzędowe. I były momenty, że uważałem, że nie mam na to wszystko czasu. Od dwóch lat blog nie gra tak, jak chciałem. Planowałem publikować cztery artykuły miesięcznie i to nie jest tak, że teraz nie piszę, bo skończyły się tematy. Tematy są zawsze.
Ja w wielu sprawach pracuję analogowo. Analogowo rozpisuję sobie wszystkie terminy wycieczek i grupy, daty i rezerwacje hoteli, aby się nie pomylić. Mam to w komputerze, ale też w segregatorze – każda grupa po kolei. Zawsze mogę sprawdzić, gdzie grupa jest, czy nie ma jakiejś zakładki, czy nie nachodzi na siebie. Po drugie tradycyjny, wydrukowany kalendarz. Każda strona to plan na dany dzień, gdzie planuję albo z tygodniowym wyprzedzeniem, albo z dziennym wyprzedzeniem, co będę robił następnego dnia. I zdarzało mi się, że w trakcie biesiady tańczymy, śpiewamy i nagle odchodzę na chwilę na bok, bo muszę zapisać, co jeszcze zrobić. Mówi się, że człowiek jest w stanie w pamięci zachować siedem rzeczy do zrobienia. Mam siedem rzeczy w głowie i jak tego nie zapiszę, to coś ucieknie. A jak rezerwujemy hotele, miejsca, bilety, ubezpieczenia, muszę wiedzieć, że nie mogę tego zostawiać na ostatnią chwilę.
Lata pracy nauczyły mnie, że trzeba mieć własny reżim. I wydawało mi się, że jestem w stanie pracować w totalnym multitaskingu, a potem zrozumiałem, że nie ma czegoś takiego jak multitasking. Robimy rzecz po rzeczy, a nie wszystko naraz. Więc układając sobie plan tygodnia pracy, niedzielę przeznaczam na media internetowe. Facebook, który ma doskonałe narzędzia do tego, aby zaprogramować sobie na dłuższy czas posty, a w razie czego na bieżąco reagować, żeby przygotować sobie zdjęcia na Instagram, gdzie chciałem wstawiać 2-3 zdjęcia dziennie, w zależności od sezonu, bo ryzykiem jest sezonowość, bo to nie jest całoroczne. Niedziela też jest na to, by pomyśleć o strategiach marketingowych, by popatrzeć, posłuchać wywiadów. Zdarza się, że pracuję kreatywnie, coś wymyślam, co jeszcze mogę zrobić lepiej. I każdego tygodnia zastanawiam się, co jeszcze mógłbym zrobić lepiej. I przy okazji słucham sobie Twoich wywiadów, innych wywiadów, czytam krótkie artykuły Mikołaja, które są zupełnie nie z mojej branży, ale chodzi mi o pewną narrację i reżim czasu.
W tym roku budując stronę ze świetnym gościem, Bartkiem Wojdonem z Krakowa, poznałem narzędzie Trello, którego wcześniej nie znałem. Genialna sprawa. Postanowiłem to zrobić z przewodnikami, z moją menedżerką Eweliną, z jedną menedżerką w Gruzji, że bardzo fajnie widać przebieg tych zajęć, jak możemy sobie ustalić tydzień. I ja planując sobie 10 rzeczy dziennie, które muszę zrobić, tak samo planuję im, tym, którzy są u mnie na etacie. Przewodnicy dostali też manual, rozpisany godzinowo, z jakich knajp korzystamy, gdzie jedziemy, o której godzinie. Aby w trakcie dnia pracy nie zarzucać mnie ilością informacji, które odciągną mnie od pracy. Na Facebooku genialne są grupy. Mam grupę w Messengerze albo grupę zamkniętą firmy, gdzie na szybko mogę coś załatwić, albo że jest grupa w Messengerze i mogę sobie rozpisać, że jest przewodnik w trakcie wycieczki, ja i moja menedżerka jedna albo druga. Dzięki czemu przepływ informacji jest taki, że zanim ja tam zajrzę, to problem jest rozwiązany.
Staram się pracować sześć dni w tygodniu, żeby zostawić sobie sobotę wolną przed działaniami kreatywnymi. W poniedziałek sprawy biurowe, finansowe. Zakładamy, że człowiek jest wypoczęty, a jak zajmuje się Facebookiem, to wiadomo, że można to robić, leżąc lub siedząc w kawiarni. Wtorek to zadania stałe. Od środy do soboty staram się obsługiwać bieżące zapytania, gdzie co prawda nie korzystam z żadnych responderów, ale odpisuję ręcznie: „Szanowni państwo, dziękuję za zapytanie. Postaram się odpowiedzieć w takim i takim terminie”. I zapisuję to w kalendarzu dzień przed, że mam to zrobić, żeby nie zostawiać na ostatnią chwilę.
I problemem wielu moich przewodników i znajomych jest bezsenność. Bo człowiek myśli, czy ten samolot leci, czy się nie spóźni, czy nie będzie problemów w hotelu. Zostawiam sobie duże pole do współpracy z innymi firmami, z innymi zaprzyjaźnionymi organizatorami tu i w Polsce, żebyśmy mieli swoją własną platformę na zasadzie grupy mastermind. Raz na jakiś czas może się spotkać, by omówić sobie tematy, które możemy zrobić wspólnie. Dzięki temu nie damy się zjeść jakiejś masowej konkurencji, wymyślimy rozwiązania, które usprawnią nas wszystkich, a dzięki temu wszystkim nam będzie lepiej i Gruzji będzie lepiej. Więc próbuję poświęcać też na to czas koło czwartku. A zwykle w piątek wylatują grupy z Polski, więc piątek jest też dniem dla mnie wyjazdowym. Jeżeli wiem, że grupa w sobotę rano przylatuje, to ja w piątek wieczorem jestem w hotelu, oglądam pokoje. Jak grupa ma 50 osób, to czasem administratorzy w hotelach są wściekli, ale ja im tłumaczę, że ci uczestnicy za to zapłacili, więc mam prawo wejść do każdego pokoju, sprawdzić, czy jest butelka wody lub też wino na powitanie, czy np. okno się nie domyka i wieje. Żeby uniknąć problemu na następny dzień. Jak ludzie przylecą o 4 rano i będą problemy, zrobi się 6 rano, człowiek się nie wyśpi, to nie ma możliwości funkcjonować na wysokich obrotach. Ja jeszcze do trzydziestki byłem w stanie robić wszystko za wszystkich i odbierać rzeczy, które mogłem oddelegować od siebie. Więc teraz w wieku 33 lat uczę się delegowania i idzie nieźle, ale wymaga to zaufania, a myśląc, że tylko ja mogę zrobić to dobrze, to nigdy nie będę mógł zaufać. Ale mam też świetny team, moje menedżerki są znakomite i idealnie się odnalazły w pracy ze mną, bo nie ukrywam, ale jestem trudny w pracy, humorzasty, nerwy muszą znaleźć ujście i są ludzie, którzy już są tu nauczeni, że są dni, że lepiej wysłać maila i czekać, niż zadawać mi po raz kolejny te same pytania. Ale nie dlatego, że jestem złośliwy, tylko chcę jak najlepiej dla uczestników. W pierwszej kolejności najważniejszy jest uczestnik.
Skąd u Ciebie taka zapobiegliwość? Czy ta cecha była w Tobie zawsze, czy została wypracowana? A jeśli wypracowana, to w jaki sposób?
Wypracowana tutaj. Więc trening, trening, trening. Ja wiem, że mam obowiązek to zrobić. W latach ’70 mój ojciec kręcił jakiś film i miał gorączkę, źle się czuł. Zadzwonił reżyser i powiedział: „Jerzy, trzeba wykopać dół”. „Ale panie reżyserze, jestem chory”. „Co mnie to interesuje, jedź, masz kopać dół”. I żeby uniknąć błędów, problemów, to trzeba zrobić pewne rzeczy wcześniej, zaplanować i przewidzieć ewentualne konsekwencje. I przewodników w Gruzji tego uczę, że jeżeli nawet wysłałem pięć razy listę z podziałem na pokoje, tyle trzeba łózek małżeńskich, tyle twinów, tyle jedynek, to przewodnik musi rano jeszcze raz zadzwonić do tego hotelu, jeżeli hotel powie: „O, zapomnieliśmy”, to ja np. mam cały dzień, przewodnik sobie spokojnie oprowadza, a ja mam cały dzień, aby znaleźć wyjście z sytuacji, w którą nie będziemy angażować uczestnika. Ja czasami go informuję, że był problem, który rozwiązaliśmy. Chodzi mi o to, aby ludzie dostrzegli, że unikamy problemów, wpadek, które mogą się tu zdarzyć, np. że w restauracji ma być 18 osób, a jest 16 siedzeń, co w ogóle przez lata było standardowym kłopotem. Żeby znaleźć wyjście z sytuacji z uśmiechem, to trzeba rano zadzwonić, potwierdzić parę razy, zapytać, w razie czego do mnie przedzwonić, choć ja staram się, aby kontakt był mailowy, jak już dzwonić, to w krytycznej sytuacji. Jak dzieje się coś, co wymaga mojej interwencji, gdzie jestem w stanie wsiąść w samochód i pojechać na drugi koniec kraju, aby sprawdzić, pomóc coś załatwić, bo zależy nam na bezpieczeństwie, zdrowiu i satysfakcji uczestników. Więc ucząc się tu pracy, uczyłem się pewnych scenariuszy działania, wcale nie z książek o biznesie. Ja się tego uczyłem z literatury światowej, współczesnej czy trochę dawniejszej, że nie należy zostawiać niektórych rzeczy przypadkowi.
Wrócę do telekomów – raporty dzienne. Robiłeś spotkanie, piszesz, ile zrobiłeś spotkań. Ile ze spotkań wyszło potencjalnych klientów. Masz zimny kontakt, masz jakiś recall do firmy. Według testów osobowości takie działanie pragmatyczne nie jest cechą mojej osobowości, więc jest absolutnie wyuczone, wymaga treningów. Byłem parę dni w Polsce, przyleciałem z powrotem, w samolocie rozpisywałem plan na następne dni. Bo ograniczeniem jest jeszcze czas. Jak planuję wycieczkę, która przylatuje za tydzień, to jak przylecą, to nie jestem w stanie dużo rzeczy zrobić w trakcie. Jak zawalę sprawę hotelu, to ludzie nie będą mieli gdzie spać. Więc muszę to załatwić wcześniej. Pracuję pięć lat i bywam nadal przewodnikiem, mimo że jestem właścicielem firmy i zarządcą, więc kiedy jestem z grupą w trasie, to nie mam czasu w ciągu dnia, by odpisywać na maile, tylko jest to czas rano albo wieczorem. A gdy w Gruzji jest 7 rano, to w Polsce jest 5 rano, więc nie mam później możliwości natychmiastowej reakcji. Tak samo późnym wieczorem, gdy ludzie się czasem dziwią, bo znowu dominuje takie przekonanie, że jak jest biuro podróży, to ja unikam tego sformułowania jak ognia. Jestem organizatorem turystyki, więc komuś może się wydawać, że siedzę w biurze i odbieram telefony. Nie, ja jestem na pierwszej linii frontu. Filmy i artykuły są po to, żeby uświadomić potencjalnych uczestników, że my jesteśmy cały czas na tej pierwszej linii, że to nie jest tak, że ktoś jest łącznikiem między mną a potencjalnym chętnym. Bywało tak, że nieprzespane noce charakteryzują chyba każdy biznes. A na pewno biznes w rozwoju, bo powiem Ci, że po tych wszystkich latach ja dalej uważam, że jestem w start-up’ie. Bo biuro czasem jest w plecaku, czasem mam swoje stałe biuro i w Gruzji, i w Polsce, ale ja między tymi miejscami krążąc, jestem cały czas start-up’em. I tak pewnie pozostanie, bo moment, w którym mielibyśmy założyć jakąś hierarchię pracowników różnego szczebla z sekretarkami w Polsce, w Gruzji spowoduje, że utracimy ten właśnie cały rytm tej prawdziwej kultury, którą chcemy pokazywać.
Dużo mówisz o kulturze. Z czego wynika Twoja pasja i miłość do Gruzji? Absolutnie rozumiem aspekt rodzinny, całą tę genezę, natomiast czy coś jeszcze się kryje za tym, że ten biznes nie jest tylko czystą komercją, ale czymś, co ma duszę i prawdziwy pierwiastek pasji?
Wychodzę z założenia, że pieniądze nie są po to, żeby cieszyć się ich obecnością, tylko po to, żeby umożliwić człowiekowi życie w swoim własnym flow. Ja jestem na swojej własnej fali i pieniądze są po to, by umożliwić mi bycie dalej na tej fali, realizowania dalej mojej misji, pokazywania tej kultury w Gruzji, a przez prawdziwą kulturę rozumiem rzeczy, które są niewyreżyserowane. Oczywiście żeby zrobić efekt WOW, coś elastycznego, musi być pod tym bardzo dobra organizacja wszystkiego. Czyli wiemy, ile na co potrzeba czasu, co gdzie i jak zwiedzić. Ile umożliwić komfortu uczestnikom, żeby mieli w ciągu dnia czas wolny, wieczorem czas wolny. Gdy jedziemy na obiadokolację do lokalnej restauracji, to pokazać, jak jedzą ludzie na co dzień. Oczywiście jest parę miejsc, gdzie można byłoby powiedzieć, że jest już komercja, ale jeżeli mamy restaurację w Tbilisi, gdzie jest najlepszy w tym mieście program artystyczny, pokaz tańca, to głupio byłoby nie jeździć.
Podobno miejsce na nim rezerwuje się nawet z rocznym wyprzedzeniem.
Tak, ja mam np. listę w lutym na cały tydzień do października, potem dowożę jeszcze listę na bieżący miesiąc i sprawdzam, unikając sytuacji, że przyjeżdżamy i nie ma miejsca. Bo potem stajesz przed ludźmi, którzy ci zaufali, i co? Ja mówię, że mamy misję prawdziwej kultury. Ja nie jestem jedyną taką firmą, mam zaprzyjaźnione firmy w Polsce i w Gruzji, też organizatorów, którzy są na miejscu, którzy mają takie samo poczucie tego, że robimy kameralne grupy, gdzie mamy elastyczne podejście, gdzie program jest stały. Zawierając umowę, uczestnik dostaje określony program do zwiedzenia, ale przy tym obiadokolację w lokalnych restauracjach, wizyty na jakimś bazarze, gdzie człowiek sam by się raczej nie zapuścił, bo odstraszy go ten koloryt, aromaty, tu przyprawa, tu kapcie, prawie że klapki kubota, że niektórzy tego nie poczują. Gdy idziemy po takim bazarze, to mój dobry znajomy z Torunia mówi: „Krzysiek, daj mi rękę”. „Dlaczego?”. „Bo przypomniało mi się, jak ja 30 lat temu z babcią na takie bazary chodziłem”.
W jednej małej miejscowości, w której mój ojciec ma swój dom, w Lagodechii, 5 km od granicy z Azejberdżanem, zaprosiłem uczestników takiej niskobudżetowej wyprawy pod koniec października, obiecałem, że w domu kultury będzie pokaz tańca. Oni byli też tu w Tbilisi i myśleli, że to będzie wszystko na elegancko. Zawiozłem ich pod gmach szkoły, która od kilkudziesięciu lat jest zamknięta. Klimat jak Czarnobyl, zniszczony, sypiący budynek, drzewo wyrastające z okna. Idziemy przez korytarz tej szkoły, ludzie przerażeni. Wchodzimy do sali gimnastycznej, gdzie w rogu stoi żeliwna koza do ogrzewania tej Sali. I dzieci w dresach trenują. Ludzie usiedli na ławach w tej sali gimnastycznej. Dzieci siedmioletnie tańczą. Więcej niż metr w powietrze wyskakuje siedmiolatek i spada na kolana, tynk się sypie z sufitu, ludzie płaczą. Ja stoję z boku i łzy mi lecą, bo doświadczamy czegoś, co jest 100% naturalne. Te dzieci mają swoje zadania, trener patrzy, dziecko skacze, spada na kolana, wstaje, zaciska zęby, łezka mu się kręci w oku, ale on zaczyna tańczyć dalej. Ludzie płaczą, tynk się sypie im na głowy. Wychodzimy stamtąd. Ja oczywiście byłem umówiony z tamtym szefem zespołu na zasadzie pewnej pomocy, wynagrodzenie dostał. Zaraz pojawiła się czapka. Ludzie zrzucili się nawet więcej niż ja. Zaraz jakieś cukierki, bieganie do sklepu. I ludzie docenili to, że doświadczyliśmy czegoś autentycznego. To nie były ludowe kostiumy tak jak dzisiaj mam czochę, czyli ten kaukaski klasyczny strój. To były dzieci w dresikach i skarpetkach, które się uczą. I morał był taki: „Słuchajcie państwo, zobaczyliśmy pokaz takiego zespołu. Takie zespoły są w każdym miejscu w Gruzji. W każdej wiosce, w każdym małym miasteczku. I każde z tych dzieci marzy o tym, by tańczyć w Sukhishvili, najbardziej znanym zespole, który koncertuje w Polsce. Ale konkurencja jest ogromna.
A propos wina, mam swojego idola Giorgiego Natenadze, który ma 32 lata. Jego starania, jego biznes plan, jego szukanie środków spowodowały, że w tym roku pierwszy raz od kilkuset lat były zbiory winogron w południowej Gruzji. Żeby było śmieszniej, był polski garnizon jeszcze za czasów carskich. Więc robi się fantastyczna rzecz. To jest mój idol, aż się moja narzeczona Marta ze mnie śmiała, mówi: „Jak ty go widzisz, to aż siny się robisz”, a ja mówię: „Bo on dla mnie jest jak gwiazda”. To jest mała miejscowość, ale jest gościu, który miał głowę i był odważny, aby to zrobić. I to jest mój idol. Nie miał książek, uczył się gdzieś w szkole, ale przyjmijmy, że on nie wie, kim są jacyś wielcy giganci coachingu światowego, tylko to jest zwykły gościu z miejscowości, wychowany w tradycyjnej rodzinie, gdzie mieszka się wielopokoleniowo. Jego mama prowadzi sklep z pamiątkami, obok ciocia zarządza jego restauracją. Wszystko jest w rodzinie, ale rodzina jest tą silną wartością w rozumieniu kaukaskim, bo ludzie mawiają, że z rodziną tylko dobrze na zdjęciu. A tu rodzina jest potęgą, co powoduje, że takie małe narody trzymają się tak mocno razem, bo to jest siła tych narodów.
Więc to jest to, co nas odróżnia od masowego organizatora. Staram się już tego nie komentować. Kiedyś miałem takie poczucie, że jak ktoś źle wymawia nazwy albo myli jakieś daty, mówi, że tu płynie rzeka Kura, a po gruzińsku nazywa się Mtkwari. Tak samo jak w Niemczech korzysta się z dawnej carskiej nazwy Tyflis, nie Tbilisi. I ja w tłumaczeniu strony na język niemiecki powiedziałem, że się absolutnie nie zgadzam, bo to jest wersja nazwy narzucona, opresyjna z czasów, kiedy Gruzja była pod panowaniem rosyjskim, carskim. Więc ja chcę używać nazwy nowej – Tbilisi, w sensie starej, ale nowej po odzyskaniu niepodległości. I strasznie się z tym kłóciłem, że ja rozumiem, że tam się takiej nazwy używa. Tłumaczyłem tłumaczowi, że to tak jak Niemcy przyjadą do Bydgoszczy, czyli do Bromberg, to my się mamy prawo też czuć z tym niedobrze, że używane są te nazwy. Więc trzeba edukować ludzi, że każdy wymówi Warszawa, tak samo każdy wymówi Tbilisi. A dużo ludzi myśli, że między „T” a „b” jest „i”, a nie ma. Ale ja nie jestem od tego, by innych pouczać. Mogę nauczyć swój team, swoich ludzi, ale nie jestem od tego, aby wchodzić w jakieś dyskusje, pyskówki w internecie, chcąc kogoś wcale niezłośliwie poprawić, a wychodząc na jakiegoś mędrca lansującego się na nie wiadomo kogo. Więc trzeba się trzymać swoich tematów, a czasem też zacisnąć zęby, bo gdybym siedział na jakimś kamieniu pod jakimś zabytkiem i wysłuchiwał wszystkich przewodników mówiących po polsku, nawet słysząc, że oni się mylą, to jak im zacznę z tyłu podpowiadać jak jakiś sufler, to to będzie niegrzeczne wobec uczestników tamtego przewodnika. Jak podejdę i powiem: „Z kim wy przyjechaliście?”, to tak samo jak w Telekomach, jak powiesz komuś, że jego sieć jest beznadziejna, to obrażasz go w ten sposób. Człowiek ma prawo do swoich wyborów. Jeżeli człowiek przyjechał z inną organizacją, to ja mogę też pomóc, zdarzało się. Żeby zażartować na koniec tej wypowiedzi. Kiedyś do naszego busa wsiadła pani z innej firmy. Ja mówię: „A pani nie z nami”. „No nie, nie, nie, ale pan tak pięknie opowiada”.
Wspomniałeś co nieco o stereotypach oraz o sympatii Gruzinów wobec Polaków. Czy możesz nam troszeczkę o jednym i o drugim opowiedzieć?
Jak to zwykle bywa na Kaukazie wszystko jest złożoną sprawą. Taki najbliżej nas moment, w którym w świadomości Polaków Gruzja się bardzo mocno pojawiła, to oczywiście był rok 2008, kiedy w Gruzji wybuchła wojna. Rosjanie wjechali, stanęli 40 km od Tbilisi czołgami. Oczywiście świat wyraził zaniepokojenie. I ta walka małego kraju z największym krajem świata być może nawet nie była nośna dla świata, bo trwała wtedy olimpiada w Pekinie i oczy świata były zwrócone też na konflikt Chin z Tybetem. Oczywiście wojna odbywała się na zasadzie pełnej hybrydowości. Zhakowano gruzińskie serwery i w tym momencie nasz polski rząd udzielił Gruzji wsparcia. I znowu mówimy o bazowaniu na emocjach, bo gdybyśmy mieli spojrzeć już ultrabiznesowo, myśląc tylko logicznie jak Spock ze Star Trecka, to byśmy zapytali, że po co kraj 40-milionowy pomaga krajowi 4-milionowemu?
Nasz prezydent, Lech Kaczyński, przyleciał tutaj razem z prezydentami krajów bałtyckich i Ukrainy, wyrażając poparcie. Tu niedaleko przed gmachem parlamentu wygłosił swoje orędzie, w którym mówił o tym, że dziś Gruzja, jutro Ukraina, a później być może przyjdzie czas na Polskę. Chodziło o agresję rosyjską. Oczywiście ta narracja w Polsce jest cały czas obecna, co też wielu ludzi odstrasza od przyjazdu na Kaukaz, bojąc się, że zaraz za górami są rakiety wycelowane w Gruzję, w Polskę i w ogóle w Europę. Często jak ludzie dzwonią i pytają się, czy jest bezpiecznie w Gruzji, to mówię, że bezpieczniej niż w Brukseli. W Brukseli są komandosi na ulicach. W Paryżu, w Hiszpanii i w Brukseli są zamachy, a tu nie ma terroryzmu i nigdy nie było tak naprawdę. Więc czasem odpowiedź jest taka brutalna, że większym ryzykiem jest jechać na zachód Europy niż tutaj. Ten stereotyp pokutuje i to się nie zmienia. W każdym razie nasz prezydent przyjechał, wygrażał, też niezależnie od poglądów politycznych w Polsce. Gdy siłą rzeczy zaczynają się dyskusje, to je ucinamy, bo wakacje to nie jest miejsce na jakieś orędzia polityczne. Ale w Tbilisi jest pomnik Lecha Kaczyńskiego, w Batumi jest aleja Lecha i Marii Kaczyńskich. I chodzi o to, abyśmy pomyśleli tak: że to jest ważne i cenne, że gdzieś na świecie jesteśmy odbierani wspaniale, gdzie oczywiście jeszcze poza ulicami prezydenta i prezydentowej mamy jeszcze ulice Mickiewicza, marszałka Piłsudskiego, ulice braci Zdaniewiczów polonusów, więc ten polski element tu jest i był. Ta tradycja wiąże się nie tylko z czasami tej wojny, gdzie też nasz prezydent praktycznie wtedy jedyny raz bez krawata, podwinięte rękawy wygrażał Rosjanom. To było bardzo nośne, że ktoś odważył się tak zrobić.
Gdybyśmy mieli wrócić trochę wcześniej, czyli w czasy od insurekcji kościuszkowskiej przez oba powstania, które przegraliśmy, to efektem przegranych w tych powstaniach było to, że polscy zesłańcy trafiali tu do rosyjskich garnizonów, najpierw na południe Gruzji, kiedy Rosjanie walczyli z Turkami, potem na północ Gruzji, gdzie walczono też z Persami plus z przybyszami zza gór. Więc ci Polacy tu się osiedlali. Jedną z takich najnowszych anegdot jest to, że mój przyjaciel Sandro, który jest w Tamadzie mówcą toastów na biesiadach, mówi, że jak przyjechał pierwszy raz do Polski, bo był jako żołnierz w Polsce, w Bydgoszczy, był zaskoczony, że w Polsce jest salceson, bo myślał, że salceson jest tylko w Lagodechii. A kto ten salceson robił w Lagodechii? Polacy i ich potomkowie. Są polskie groby w Gruzji, tu jest też duży cmentarz Kukia, gdzie jest Dagny Przybyszewska pochowana, niegdyś muza europejskich salonów artystycznych. Więc też te czasy tej wielkiej wędrówki, tej wielkiej migracji. Ja w ogóle jestem miłośnikiem i staram się iść w kierunku takiej swojej specjalizacji życiowej, właśnie problem pogranicz. Pogranicz, gdzie mamy kilka różnych grup narodowych, etnicznych wyznaniowych na jednym terenie. I problem wielkiej migracji. Migracji od czasów przegranych powstań po czasy już migracji zarobkowej, gdzie Polacy też przyjeżdżali tu zarobkowo w czasach po pierwszej wojnie światowej.
Przechodząc do czasów wojennych, jest przepiękna legenda o tym, jak po pierwszej wojnie światowej w Gruzji zostały niedobitki trzech armii, w tym Polacy, których Gruzini oczywiście traktują wedle zasady, że gość jest darem od Boga. Więc gość jest darem od Boga. Tych naszych żołnierzy wyleczono, ubrano, odprawiono do Polski. W Gruzji w latach 1918-1921 był rząd niepodległy, ale niestety w 1921 r. przyszli bolszewicy. Oczywiście za czasów marszałka Piłsudskiego zapytano, czy rząd polski, polskie władze są coś winne Gruzji. Gruzini jak to Gruzini powiedzieli „nie”. Ale kiedy weszli bolszewicy, Piłsudski nie zapomniał o tych Gruzinach i zaprosił oficerów kontraktowych, zaprosił oficerów gruzińskich do Polski, którzy dostali kontrakt w armii, bo tutaj ich czekało tak naprawdę rozstrzelanie albo wywóz gdzieś daleko do Syberii. Wiadomo, że jak jest najeźdźca, to najpierw likwiduje się inteligencje, oficerów, ludzi, którzy mogliby odbudować kraj, a nie mogli, bo znowu Rosjanie najechali nie pierwszy, nie ostatni raz. I generalnie było tak, że ci oficerowie trafili do Polski, mieli kontrakt, w którym był zapis, że na wypadek jakichś działań wojennych, które wywoła Polska albo będzie uczestniczyć, nie mają obowiązku walczyć. I jaki jest efekt, wszyscy Gruzini walczyli w wojsku polskim. Są nagrobki w Warszawie, w Bydgoszczy, jeszcze w innych miastach. Trafiamy na jakieś sygnały, że są jakieś gruzińskie groby. Mamy przykład świętego Grigoł Peradze, gruzińskiego kapłana, który był więźniem Auschwitz. Więc mamy to jeszcze wcześniejsze tło historyczne. Gruzińscy książęta przyjeżdżali na carski Uniwersytet Warszawski, bo przecież car powołał Uniwersytet Warszawski i wysyłano inteligencję z tych już też podbitych regionów. A jeszcze wcześniej różni historycy gruzińscy twierdzą, że pierwsze kontakty były za czasów Piastów.
Można od razu nawiązać do biznesu, do tego, że Polskie meble za czasów sowieckich były tu bardzo popularne. Kojarzyły się z bardzo wysokim standardem. Polskie seriale – Czterej pancerni i pies albo Hans Kloss. Starsi Gruzini to pamiętają Hansa Klossa, Janka. Oczywiście pamiętają też swojego czołgistę, który nazywał się Giorgi Saakashvili, tak jak były prezydent Gruzji. Pamięta się o tym. Albo idziesz na targ pamiątek i masz wydania rosyjskiej wytwórni „Melodija”, na winylu Marylę Rodowicz albo Czesława Niemena. Był na to szał. I te płyty trafiały z Rosji albo też z Polski na zasadzie takiej trochę szarej strefy, tak jak u nas przegrywało się płyty, kasety, to tu też to było. Bo ludzie myślą, że jak jedziemy do Gruzji, to trzeba zapakować kabanosy, alkohol, kanapki, bo tam nic nie ma, a kontakty to pewnie są takie, że potrzeba pięciu przejściówek. Nie, tu jest normalnie.
Dużo rzeczy jest w pewnym sensie dużo nowocześniejszych niż europejskie, bo miały możliwość powstać znacznie później. Na przykład forma całej administracji państwowej. To, że jest coś takiego tu w Gruzji, w większych miastach, gdzie u nas nie ma podziału na takie stricte województwa, mamy historyczne regiony i podział na municypialitety, co będzie odpowiadało np. gminom. I w ramach tych municypialitetów mamy iustitis sakhli czyli dom prawa, po angielsku public service hall, co odpowiada polskiemu urzędowi miasta, urzędowi gminy, urzędowi marszałkowskiemu, urzędowi drogowemu i jeszcze kilku urzędom dodatkowo. Czyli w jednym miejscu masz wszystkie możliwe zagadnienia dotyczące Twojego życia w tym kraju, działalności biznesowej, zezwolenia na budowę, obywatelstwa, prawa na pobyt np. dla obcokrajowców np. z krajów arabskich, Iranu czy Indii. I wszystko załatwiasz w systemie jednookienkowym. Idziesz sprzedać samochód, to podchodzisz do informacji i mówisz, w jakiej sprawie, dostajesz kwit, numerek, idziesz do sektora, których w Tbilisi jest 18, załatwiasz sprawę w jednym okienku. Masz umowę, masz w razie czego notariusza na miejscu, bank na miejscu, możesz wyrejestrować samochód, a nowy właściciel może go sobie zarejestrować.
Gdy zakładałem tu dwie spółki, pojechałem do tego urzędu, co prawda już wcześniej miałem przygotowane akty założycielskie tak jak trzeba to zrobić w Polsce, poświadczone przez notariusza w wersji angielskiej i gruzińskiej, bo taki jest przepis, niezależnie czy znasz język, czy nie, to jako obcokrajowiec masz mieć dokument w języku dla ciebie zrozumiałym bardziej. O godzinie 9.30 rejestrowałem dwie spółki z o.o., gdzie w Gruzji ja mogę być jako jeden wspólnik, jako dyrektor spółki sam, nie potrzebuję tu kapitału zakładowego. Rano rejestrowałem spółkę, o 15 dostałem dwa SMS-y, że spółki zostały zarejestrowane i mogę prowadzić tu oficjalnie działalność. Konto w banku tak samo zostało założone, karta do bankomatu była następnego dnia. Do odbioru nie na jakiejś poczcie, bo tu poczt jest mało. Ale do odbioru w banku, wyszedłem wieczorem z tego banku, a rano przyszedłem, miałem już kartę. Następnego dnia mogłem realizować już jakieś kontrakty, gdzie klienci przelewali mi środki bezpośrednio do spółki gruzińskiej, więc też jeszcze jest u mnie ten wybór, bo jest spółka i w Polsce, i w Gruzji. I tu jest wszystko tak jak potrzeba i tu też. Są klienci z jakichś dużych firm, organizacji i muszą mieć to wszystko w Polsce, a są firmy, które same są organizatorem turystyki, ja jestem jako ich zleceniobiorca i wystarczy, jak jestem w Gruzji. Więc to jest bardzo wygodne.
Mamy trzy podatki, z czego VAT-u parę lat temu jeszcze nie było. Bardzo fajnym rozwiązaniem jest tzw. revenue service – jest to system elektroniczny dla księgowych. Jak ktoś mi wystawia fakturę, np. restauracja albo hotel, to ja nie potrzebuję tego drukowanego, bo to trafia do systemu, który tak jak do banku, logujesz się do systemu, sprawdzasz swoje saldo tych faktur i księgowa wie, co dalej ma z tym zrobić, że nie musisz czuwać nad tym i ciągle tych papierów dowozić. Oczywiście jest dużo rzeczy, gdzie są paragony, gdzie trzeba się troszkę natrudzić, żeby dostać jakiś dokument, bo też są miejsca, gdzie się niechętnie wydaje, troszkę jeszcze jest dzikiego zachodu. Siłą rzeczy trzeba rezygnować z pewnych miejsc, gdzie coś jest jeszcze niestabilne, na rzecz tych, gdzie wszystko jest pod linijkę. Jak w grę wchodzą pieniądze, musi być idealnie. Ale te rzeczy nas wyprzedzają.
Jest coś takiego, że przed każdym sklepem, prze każdym bankiem jest pay box. To są takie automaty, w których opłacasz rachunki, doładowujesz sobie telefon, opłacasz mandaty, możesz grać w gry hazardowe. Możesz zrobić dużo innych rzeczy. I nie ma takich urzędów pocztowych jak u nas, tylko kwity listonosz dowozi ci albo firma, która wystawia dane rachunki za media. Idziesz do pay boxa, wpisujesz swój numer i np. płacisz za gaz, za wodę i za wywóz śmieci razem, co też jest dla mnie genialne, bo gdy np. wyjeżdżam na 2-3 miesiące, to wiem, że muszę doładować więcej na zasadzie pre-paid, że ja doładuję więcej, dzięki temu ściągnie się saldo.
A najśmieszniejsze jest w płaceniu mandatów, bo jak masz mandat za szybką jazdę, a włożysz więcej pieniędzy niż potrzeba, to pojawia się powiadomienie, czy nadwyżkę chcesz przeznaczyć sobie na doładowanie telefonu. Genialne i działa całą dobę. Starsi ludzie też się z tym oswoili, że nie muszą stać w jakichś gigantycznych kolejkach, bo urzędów pocztowych nie ma. Kartki pocztowej z urzędu pocztowego nie wyślesz, urząd pocztowy jest po to, żeby dostarczyć ci listy – listonosze jeżdżą na skuterach – albo żeby przywieźć ci paczkę. Ale żeby iść zapłacić rachunek, to nie. Więc te trzy rzeczy public service hall, pay box, revenue service. Jest to genialne i wizjonerskie, ale powstało znacznie później niż u nas administracja. Miało też ten kapitał zbudowany na to od zera. Tak samo jak telefonia komórkowa. Sieć LTE działa rewelacyjnie. Nawet jak człowiek wspina się na pięciotysięcznik to jeszcze na 4 tysiącach metrów jednej sieci internet potrafi działać. A dlaczego? Bo tu nie było budowy infrastruktury jak w Polsce od początku lat ’90, tylko był na to czas nagle, jak pojawiły się pieniądze oczywiście z zachodu. Bank Światowy, Unia Europejska i oficjalnie bądź nieoficjalnie Stany Zjednoczone. I te pieniądze się tu pojawiały. Za to to zrobiono. Jak na kraj postsowiecki, to w ogóle było niesamowicie dobrze zorganizowane. Ale wiązało się z radykalnymi reformami, które nie wszystkim się spodobały, że ludzie obudzili się w nowej rzeczywistości. I problemem postsowieckich krajów jest funkcjonowanie w rzeczywistości, w której jesteś cały czas elementem eksperymentu społecznego.
Ale wracając do spółek, to jest bardzo fajne rozwiązanie, że masz formy odpowiadające polskim, jest forma działalności gospodarczej, jest forma spółki z o.o., czyli tu jest SPS, a na angielski tłumacząc, to jest limited liability company – LLC, a LTD jak jest w krajach zagranicznych. Tylko ciekawostką jest to, że w Polsce jak masz nazwę, to po nazwie dopiero jest oznaczenie formy, czyli jest w Polsce „Tamada Tour Spółka z o.o.”, a w Gruzji forma działalności jest przed nazwą, czyli LLC Tamada Tour”. I zastanawiałem się, czy tego nie zmienić na stronie, ale potem ktoś coś będzie chciał sprawdzić, przelać jakieś środki nagle, nawet te małe odwrócenie może wywołać jakiś lekki niepokój, więc czasem ktoś żartuje: „Gdzie ja jadę z jakąś LLC Tamada Tour?”. A ta forma prawna tak funkcjonuje.
Zbliżając się powoli do końca, czy biorąc pod uwagę to, ile lat prowadzisz już działalność, i to, czy wszystkie większe bądź mniejsze sukcesy okupione są dość dużą ilością błędów i pomyłek, to gdybyś mógł cofnąć się o te kilka lat wstecz, to co byś zrobił inaczej albo co byś sobie doradził, zaczynając całe to przedsięwzięcie?
Na pewno bym sobie doradził, aby czasem trzymać język za zębami, ale gdybym tak robił, to bym nie był w tym momencie, w którym jestem. Więc tak naprawdę nie chciałbym nic zmieniać. Niektórzy pytają, czy skoro tak czuję tę pasję do Gruzji, to czy to nie zmniejsza mojej miłości do Polski? Ja jestem patriotą i tutaj, i tutaj. Gdyby ktoś zapytał się mnie dziś, czy wolałbym urodzić się tu w Gruzji, to odpowiedziałbym, że nie. Bo mam jeszcze jedną perspektywę. A czy wolałbym, żeby Gruzji nigdy nie było? Nie, bo znowu mam tę inną perspektywę, która pozwala mi funkcjonować w takim lekkim rozkroku między tymi dwiema rzeczywistościami, światami, co uważam, że jest cenną wartością. W ogóle podróżowanie jest cenną wartością. Wszystkim polecam to, aby podróżowali.
Myślę, że gdybym miał jeszcze możliwość jakiejś ewentualnej zmiany w życiu, to trochę wcześniej wyjechałbym zagranicę. I nie dlatego, żeby nigdy nie wrócić do Polski czy żeby z niej uciec, tylko żeby móc doświadczyć tego, co na świecie się dzieje. Uważam, że i tak jak na realia i możliwości młodych ludzi, to ja zrobiłem to i tak dosyć późno. Tylko że miałem wtedy inne pomysły na siebie, jak jeszcze nie zajmowałem się działalnością turystyczną, ale które dały mi też idealny background, bo jak pracowałem za barem, to teraz zajmuje się winem gruzińskim. Jak pracowałem w Telekomach, to wiem, ile sam muszę sobie narzucić reżimu, ale nie narzucam go klientom, tylko sobie i współpracownikom. Więc wszystko jest cenne i nie mamy możliwości tego powtórzyć, bo żyje się tylko raz. A jak powiedział gruziński malarz, Fridon Niżaradze – „Życie jest snem, obudzimy się i koniec”. Jesteśmy tu tylko raz. Więc trzeba żyć jak najlepiej, całą energię w to włożyć.
Dzięki raz jeszcze Krzysztof za zaproszenie i wspólne stworzenie tego materiału :). Ogromnie szanuję to co robisz i JAK to robisz. Jesteś inspiracją! 🙂