Gdy zakładałem blog polakogruzin.pl, miałem kilka koncepcji tego, w jakim kierunku go rozwijać i o czym pisać. Obiecałem sobie, że będę opowiadał bez retuszu i liftingu o tym, co mi się podoba, i tym bardziej o tym, czego nie lubię, co mnie drażni, boli, przeraża. W lipcu 2014 roku minęło siedem lat od mojego pierwszego pobytu w Gruzji i to właśnie wtedy uruchomiłem stronę. Dzisiaj, gdy już od ponad ośmiu lat jeżdżę po Gruzji, nadszedł wreszcie czas, by zakończyć tekst „Pierwszy miesiąc w kraju przodków”, który podzieliłem na trzy części. Wierzę, że uchwyciłem jeszcze ten kawałek w historii kraju, o którym znakomicie opowiadali Wojciech Górecki i Marcin Meller – o przemianach, o miejscach i ludziach, których już nie ma. Wcześniej pisałem o tle moich podróży (Pierwszy miesiąc w kraju przodków – cz. 1 i Pierwszy miesiąc w kraju przodków – cz. 2), dzisiaj opowiem o ludziach, których wtedy poznałem. Wtedy, czyli w lipcu i sierpniu 2007 roku, gdy wspólnie z Ojcem rozwoziliśmy pomoc charytatywną do organizacji polonijnych w Gruzji.
Spis treści
Z perspektywy czasu brzmi to śmiesznie, jeśli nie żałośnie, ale trzeba powiedzieć wprost, że pomoc charytatywna to walka z wiatrakami. Rzadko kiedy można naprawdę pomóc i przywieźć to, czego ludzie najbardziej potrzebują. Każdy na świecie zamiast miliona innych rzeczy, gdyby mógł sam wybierać, najpewniej wybrałby pieniądze. Niestety pracy na rzecz innych ludzi zawsze towarzyszy wrażenie, że nie udało się zrobić wszystkiego, co można było, ale próbować trzeba.
Ci, którzy biorą na klatę pomaganie innym, muszą też się liczyć z tym, że będą grali takimi kartami, jakie dostaną. W moim wypadku były to kurtki wojskowe z polskiego demobilu podarowane przez Radosława Sikorskiego – wtedy jeszcze nazywanego swojsko Radkiem – polityka z ziemi bydgoskiej; trochę pościeli i ubrań ofiarowanych podczas zbiórek w kościołach w Bydgoszczy. Przez wiele lat zbiórkami darów i pomocą Polakom na Wschodzie zajmował się mój Ojciec – Jerzy Ciemnołoński. Z nim pojechałem w pierwszy konwój na Litwę i później we dwóch woziliśmy dary w Gruzji, krainie naszych przodków.
Lipiec 2007 roku. Po kilku dniach powitań i alkoholu po przylocie do Tbilisi zaczęliśmy pracę. W upale, starym autem bez klimatyzacji, objechaliśmy Tbilisi, Rustawi, Achalcyche, Ureki, Batumi i wiele innych miejsc, gdzie docieraliśmy do szpitali, domów dziecka i rozrzuconych po kraju Polonusów. Przez kilka dni mieszkaliśmy z Ojcem u dr Tatiany Kurczewskiej w Tbilisi przy ul. Leonidze, w samym centrum miasta. Pani Tatiana jest cały czas obecna w życiu gruzińskiej Polonii i pomaga dzieciom, organizując im kolonie i wyjazdy.
Dr Tengiz Gwasalia – prawdziwy bohater
Najbardziej w moją pamięć wrył się szpital chorób płucnych dla dzieci w Tbilisi prowadzony przez dr. Tengiza Gwasalię. Lekarz z powołania – tak bardzo był przywiązany do swoich małych pacjentów, że zamieszkał w swoim gabinecie, żeby być bliżej chorych na gruźlicę dzieciaków, na wypadek gdyby w nocy któryś zaczął się dusić. To były czasy, gdy wciąż powszechne były w Tbilisi przerwy w dostawach prądu, a najczęściej spotykanymi i słyszanymi w mieście urządzeniami były agregaty prądotwórcze. Dr Gwasalia przez lata walczył z wiecznym brakiem pieniędzy na leczenie, z opieszałością władz miejskich, opiekował się dziećmi, ale również ich rodzinami, był jednym z najlepszych w Gruzji specjalistów od gruźlicy u dzieci.
Zrobił na mnie wrażenie człowieka melancholijnego, idącego przed siebie, ale pogodzonego ze swoim ciężkim losem, wyniszczonego przez śmierć, która raz po raz odbierała mu pacjentów. W rzadkich chwilach, gdy nie pracował, lubił jeździć do Lagodekhi, gdzie oddawał się swojej artystycznej pasji – malarstwu. Jego gabinet w Tbilisi wypełniały własnoręcznie namalowane obrazy – odrobina wytchnienia w tym cholernie trudnym i smutnym świecie.
Dr Gwasalia mimo oddania, wytrwałości i poświęcenia przegrał walkę z systemem. Gdy 13 lutego 2012 roku dowiedział się, że jego szpital zostanie zamknięty z powodu braku funduszy, powiesił się w jednej z sal. Miał 65 lat.
Od lewej: dr Tatiana Kurczewska, dr Tengiz Gwasalia i Jerzy Ciemnołoński.
Dom dziecka w Rustawi
Przeglądam zdjęcia i ciekaw jestem, co stało się z tymi dziećmi, które spotkałem w jednym z najbrzydszych miast w Gruzji – Rustawi. Za czasów sowieckich znajdował się tutaj duży zakład metalurgiczny, wokół którego wyrosło stutysięczne miasteczko. Obecnie to szare i ponure blokowisko, socjalistyczny koszmarek porzucony przez swoich architektów.
Odwiedziliśmy tutejszy dom dziecka. Po kilku wizytach w tego typu instytucjach na Litwie byłem przygotowany na to, co zobaczę i jaki to będzie miało na mnie wpływ. Brudno, smutno, zimno i ciężko na sercu, ale dzieci uśmiechnięte, ciekawe, piękne. Co się stało z tymi młodymi ludźmi, których osiem lat temu uwieczniłem na zdjęciach? Jakie są ich dalsze losy, gdzie są teraz, co robią? Czy wyrwali się z tego domu dziecka, czy jeszcze tam mieszkają?
Związek Polaków Południowej Gruzji w Achalcyche
Na koniec trochę zabawniej, śmiech przez łzy po wcześniejszych spotkaniach. W centrum Achalcyche, słynnego miasteczka, gdzie w carskim garnizonie służyli polscy zesłańcy, funkcjonuje Związek Polaków Południowej Gruzji. Organizacja ma swoją świetlicę, gdzie młodzież uczy się języka polskiego, a także pokój gościnny, w którym spędziłem noc.
Poza przekazaniem darów i spotkaniem z przedstawicielami organizacji moją uwagę przykuli leciwi Gruzini, którzy przylepieni do ławeczki na skwerze gniewnie zerkali na Ojca i na mnie, gdy zajmowaliśmy pokój gościnny z wielkim telewizorem – oknem na świat. Wśród dziesiątek kanałów najwięcej naliczyłem tureckich programów dla panów, gdzie swoje wdzięki prezentowały panny piękne jak marzenie, a zwyczajowo zapikselowane elementy ciał miały odkryte i świeciły wszystkim, co natura dała.
Nie dziwię się, że staruszkowie byli niepocieszeni, że tej nocy zostali odcięci od największej atrakcji w organizacji – oczywiście drugiej atrakcji po lekcjach języka polskiego. 😉
Ksiądz-komandos
Kawałek za Achalcyche na misji w górach przebywał przez kilka lat polski ksiądz Artur Garbecki pochodzący z Dąbrowy Białostockiej, niepodobny do żadnego innego księdza, jakiego spotkałem na swojej drodze. Łysy, barczysty mężczyzna w wojskowych spodniach i butach wyglądał raczej jak kaukaski najemnik niż boski pośrednik na ziemi.
Wśród wielu anegdot, które nam opowiedział, najbardziej zapamiętałem tę o ucieczce przed niedźwiedziem w górach Małego Kaukazu, gdy akurat szedł do wiernych. Wszak pracował na trudnym terenie i odwiedzał miejscowości położone powyżej 2000 metrów n.p.m.
Obecnie ksiądz Artur jest na misji w Abchazji i można się z nim skontaktować odnośnie do pomocy przy odwiedzeniu tego separatystycznego rejonu. Nie mieliśmy przez kilka lat kontaktu, aż któregoś pięknego dnia w 2014 roku ksiądz zadzwonił do mnie i oczywiście zaprosił do Abchazji.
Artykuł w Tygodniku Powszechnym potwierdził moje przypuszczenia, że ksiądz Artur jest księdzem do zadań specjalnych!
Ksiądz Artur przed kościołem, który właśnie odbudowuje, Suchumi 2015. Fot. Zbigniew Rokita.
Gdy w sierpniu 2007 roku wróciłem do Polski, nie spodziewałem się, że rok później wybuchnie wojna gruzińsko-osetyńska, o której pisałem we wpisie „5 dni wojny”. Co prawda jakieś niebezpieczeństwo i niepokój wisiały w powietrzu. Ludzie, z którymi się spotykaliśmy i rozmawialiśmy, opowiadali, że może wydarzyć się coś złego, w Tbilisi kotłowało się. Złośliwi mówili, że w Gruzji są agenci wszystkich służb specjalnych z całego świata. Już w Warszawie znajomi byli bardzo ciekawi mojego wyjazdu – wtedy Gruzja nie była jeszcze popularnym celem wycieczek. Miała opinię niebezpiecznego kraju gdzieś na końcu świata, koło Rosji.
Przez kilka kolejnych lat rzadko ruszałem się z Polski i nie jeździłem na Kaukaz. Zarówno Ojciec, jak i ja zajęliśmy się z osobna swoimi sprawami, aż w końcu Gruzja, kraina moich przodków, przyzwała mnie znowu i już nie chce wypuścić.
I całe szczęście.
Zapraszam do przeczytania dwóch pozostałych tekstów z tego cyklu:
Bardzo ciekawy blog i post!
Dziękuję, zajrzałem na Twoją listę odwiedzonych krajów. IMPONUJĄCA! 🙂
Piękna sprawa takie pomaganie! Ale widać, że Gruzinów życie nie rozpieszczało i pewnie dalej nie rozpieszcza. Mam nadzieję, że dzieciaki, o których wspominasz ułożyły sobie życie i mają się dobrze!
Gruzja jaka odchodzi już w cień. Teraz dotarli tam turyści, teraz to jeden z głównych kierunków turystycznych Polaków. Pełne samoloty Wizzaira, pełne LOTu…
A Ty opisałeś Gruzję jaka nie wiem, czy była lepsza, ale na pewno mniej skomercjalizowana. Piekna w swej biedzie i straszna zarazem.
Historie ludzi, ktorym na czymś zależy, którzy realizują swoje pasje i marzenia. Walczą o nie i nie mogą bez nich żyć. Pewnie mogłyby sie zdarzyć w każdym innym państwie. Ale zdarzyły się właśnie tam, są częścią tamtego społeczeństwa….
I każda z nich pozostawiła ślad. W ludziach, w tych, ktorzy przeżyli dzieki doktorowi leczącemu gruźlicę. Albo zmarli mniej cierpiąc lub którzy znaleźli więcej ciepła w domu dziecka dzieki tym, którym się chciało.
Zazdroszczę Ci tych wspomnień, tego, że widzisz więcej, że widziałeś więcej, masz więcej wniosków i szerszą perspektywę.
Dzięki temu dzisiejsza droga do pracy tramwajem mineła mi jak z bicza strzelił…
Próbuję sobie wyobrazić to uczucie narastającego napięcia. Czyli już wtedy przeczuwali zbliżającą się wojnę… Poza tym tak, warto pomagać 🙂
Gruzja jeszcze 8 lat temu pewnie była zupełnie inna… teraz jest bardzo modna i ludzie walą tam drzwiami i oknami (planuję na przyszły rok!). Życie nie rozpieszcza Gruzinów, ale turystyka powoli staje się podstawą gospodarki. (może przesadzam, chodzi o to, że do Gruzji jeździ teraz każdy, oby nie stało się tak, jak z wybrzeżem Chorwacji koło Dubrovnika).
Bardzo ciekawy post. Historia doktora mnie zasmuciła, szkoda że tak skończył. Nie wszyscy doceniają pomagające osoby, ale nie trzeba im tego uniemożliwiać…
Zazdroszczę takich wspomnień. I do tego umiesz tak ładnie o nich pisać. To ważne, aby ludzie odwiedzający teraz Gruzję wiedzieli o niej trochę więcej, niż to, gdzie się znajduje. Bo to piękny kraj, który doświadczył wiele bólu. Często Gruzini opowiadają o czasach, które opisałeś. I cieszą się, że jest lepiej, spokojniej, chociaż jeszcze długa droga przed nimi.
Bardzo dziękuję za życzliwy komentarz i do zobaczenia w Signaghi!
super ten ksiądz!