Mikheil Javakhishvili (znany również pod nazwiskiem Adamashvili), jeden z najwybitniejszych pisarzy gruzińskich, w powieści Biały kołnierzyk (Tetri Saqelo) z 1926 roku wytyczył wyraźne granice czasu i przestrzeni. Bohater książki – Elizbar, mieszkaniec Tbilisi z początku XX wieku – opuszcza nowoczesną stolicę, by zamieszkać w znajdującej się w Wysokim Kaukazie krainie nieujarzmionych Chewsurów, górskich rycerzy, którzy swoje pochodzenie wywodzą od krzyżowców. Prosto z opresyjnej rewolucji przemysłowej i obyczajowej uważanej za największe osiągnięcie ludzkości Elizbar dociera tam, gdzie skończyła się jawa. Przekraczając odległe przełęcze, weszliśmy w krainę legend. Na północy, daleko i blisko jednocześnie, żyje się, jakby czas zwolnił kilkaset lat wcześniej. W klanowych wspólnotach wyznaje się leśne strzygi, ludowe bóstwa przemieszane z chrześcijaństwem i oczekuje na powrót mitycznego króla Parnavaza.
W skalnych pieczarach żyją jednookie dewy, w głębokich jarach i źlebach gnieżdżą się ogoniaste ilbisy, gołe wiedźmy, leśne dewy-mioni o długich, złotych włosach, kozłonogie gwirgwi, kosmate czorty z wykręconymi do tyłu stopami miotają ogniem z wyszczerzonych pysków i grają na palcach jak na fujarkach. […] Niekiedy przez gęstwinę leśną prześwituje trzebież, jak tonsura na omszałym ciemieniu gór. To znów przesuwają się przed oczyma wioski rozrzucone po urwiskach, zszarzałe dranice starych dachów, półrozwalone kapliczki, ruiny zniszczonych wież, młyny wodne wielkości kurnika.
W równie baśniowy sposób zostaje opisane Tbilisi, gdy do miasta przybywa jeden z Chewsurów i po raz pierwszy widzi tramwaj (przed II Wojną Światową w stolicy Gruzji kursowały tramwaje – przyp. PolakoGruzin):
Gdy Dżurcha skończył piętnaście lat, porzucił Chewsurię i udał się do miasta […]. Zszedłszy w doliny, już przy pierwszej zagrodzie jakiejś wsi stanął jak wryty. […] Z otwartymi ze zdumienia ustami, jak we śnie, szedł samym środkiem ulicy. Nagle potknął się, spojrzał pod nogi i zobaczył cztery żelazne belki ułożone na ziemi i biegnące daleko. […] Burcząc jak niedźwiedź, złapał jedną taką belkę i zaczął ją ciągnąć, chcąc oderwać od ziemi. Nagle usłyszał gwałtowne, uporczywe dzwonienie. Podniósł głowę i… odskoczył jak młody bawół. Prosto na niego, świszcząc i dzwoniąc, walił cały dom przepełniony ludźmi.
Na styku tych płaszczyzn trwa konflikt między tradycją a postępem. Wynik jest przesądzony, sielskie życie musi zostać zaburzone. Chwała naturze, że jest tak kurewsko obojętna dla światów, które nie nadejdą. Im dłużej Elizbar pozostaje w górach, tym silniej marzy o wykrochmalonym kołnierzyku i powrocie do idyllicznie rozumianej cywilizacji. Miasto – hymn pionu – zbliżone do wzorca z polskiej poezji Tadeusza Peipera i Juliana Przybosia, przyciąga i zżera jak wirus. Opowieść kończy się powrotem głównego bohatera, jego żony Chatuty i syna Nodara (jak miło, jak miło, moje imię – przyp. PolakoGruzin) do Tbilisi i nikt nie przeczuwa zbliżającej się katastrofy.
A co teraz robią w Dżurchantkari? W domu Meliki migocze łojowa lampka. Nanuka, Jamza i Mzekala przygotowują hinkali i warzą piwo. Jutro jest święto. Mhelika i Totia kuśtykają po izbie jak stare, zmęczone konie. W domu któregoś z Ciklaurich ucztują Chewsurzy. Cieszą się, grają na pandurach, wzywają cienie króla Parnawasa, Zuraba Eristawi i Mamuki Aladauri. Dżurcha siedzi na trójnogiej ławeczce, pali fajkę i spluwa w ogień:
– Przyjdzie! – rzuca mój pobratymiec.
– Przybędzie – potwierdzają Chewsurzy.
– Wstanie z grobu nasza Tamarid!
Czarka przechodzi z rąk do rąk. Jednooki dew siedzący na stryszku podpatruje biesiadników. Po lesie hula oczopinte. W jarze krzyczy madzachura. Gdzieś skomle szakal. Wyją wiejskie psy.
Wkrótce po wydarzeniach przedstawionych w Białym Kołnierzyku dochodzi w Chewsuretii do krwawego powstania przeciw Sowietom. W 1937 roku Mikheil Javakhishvili zostaje zamordowany jako wróg Kraju Rad. W egzemplarzu książki, który posiadam, wydanej w Polsce w latach siedemdziesiątych i pięknie przetłumaczonej przez Andrzeja Tchórzewskiego, znajduje się dedykacja od Babci – Heleny Ciemnołońskiej – dla mojego Ojca. Już dzięki pięćdziesięcioletniej różnicy między oryginałem a tłumaczeniem na język polski i między napisaniem przez autora a odczytaniem przeze mnie następuje kolejne postmodernistyczne kodowanie tekstu. Wreszcie – dzięki Babci – jest jeszcze ładunek emocjonalny. Od siedmiu lat jeżdżę po Gruzji i ciągle wracam do tego wpisu:
Synku ukochany, abyśmy się jeszcze wybrali do krainy Chewsurów.
Dopisek na pierwszej stronie opatrzony jest datą 23 kwietnia 1982 roku. Czytałem tę opowieść kilka razy, ostatnio w sierpniu 2014, gdy przywiozłem ją z Polski do Gruzji. Babcia Lala (przezwisko przywarło do niej we wczesnym dzieciństwie, najprawdopodobniej od gruzińskiego imienia Lali) przez całe życie marzyła, by wrócić do Gruzji, skąd pochodziła jej matka – Nino Tumanishvili. Udało się to jej synowi i wnukowi. Książkę noszę ze sobą jak amulet. Dzięki temu wiem, że Babcia jest tutaj ze mną, że słowami dedykacji mówi także do mnie i że razem wrócimy do krainy Chewsurów. Widzę miejsca, w których rozgrywały się wydarzenia z powieści, wyobrażam sobie Babcię w 1982 roku piszącą notkę w książce i mojego Ojca, który dostaje ją w prezencie. Widzę całą naszą trójkę tu i teraz, w Gruzji. Rzeczywistość się przenika na różnych poziomach. W 2007 roku, w moim pierwszym letnim miesiącu w krainie przodków, trafiłem w Gruzji do miejsc, gdzie – podobnie jak w Białym Kołnierzyku – czas się zatrzymał. W innym, bo sowieckim, momencie historii przepowiedzianej przez autora książki.
Jeździłem trasami na górskiej półpustyni, która przypominała scenerię z horroru „Wzgórza mają oczy”. Na pewno wiecie, jak to wygląda – jest standardowy scenariusz i podobne plenery.
Grupa dzieciaków w rozklekotanym mini-busie – piękne dziewczyny i nierozważne chłopaki – jedzie na wakacyjną przygodę. Auto psuje się gdzieś na końcu świata, obowiązkowo doskwiera brak sieci komórkowej, a okrutni mutanci-kanibale, zdeformowani przez testy nuklearne, czają się tuż za rogiem, brutalnie eksterminując bohaterów. Statystycznie najpierw ginie Murzyn, potem blondynka, która zawsze ucieka przed oprawcami po schodach na górne piętro, a do końca filmu przeżywa tylko jedna zakrwawiona szatynka z wielkimi cyckami. Wtedy w tle powiewa amerykańska flaga. Kurtyna i napisy końcowe. Zapraszamy na kolejny seans!
Tak widziałem ten obcy świat między socrealistycznym miastem Rustavi, opuszczonymi osiedlami z czasów radzieckich, sowchozami, bazami wojskowymi i absurdalnymi pomnikami pośrodku nicości a położonym na styku Gruzji i Azerbejdżanu kompleksem klasztornym Davit Garedji pochodzącym z VI wieku i żyjącymi w nim brodatymi mnichami w dresach. Wtedy nie wiedziałem, że do tego unikalnego zabytku wykutego w skale prowadzi druga, lepsza droga przez wioskę Udabno, które było jednym z eksperymentów społecznych z czasów ZSSR.
Tuż po II Wojnie Światowej decyzją Józefa Stalina rozpoczęto na Kaukazie Północnym i Południowym masowe przesiedlanie lokalnej ludności. Po stronie obecnej Federacji Rosyjskiej mieszano Rosjan i rdzennych mieszkańców Kraju Stawropolskiego, Kabardyno-Bałkarii, Osetii Północnej, Inguszetii, Czeczenii i Dagestanu oraz niezliczone maleńkie grupy etniczne, np. Lezginów czy Awarców. Mówi się, że te działania były zemstą Kraju Rad na niepokornych góralach, którzy w trakcie wojny opowiedzieli się po stronie III Rzeszy jako sprzymierzeńca przeciwko Rosji. W Gruzji, po południowej stronie gór, represje były stosunkowo łagodne. Najbardziej ucierpieli mieszkańcy Swanetii. Z niedostępnych gór i wiosek przenoszono ich na drugi kraniec kraju, gdzie mieli „ucywilizować się” pod czujnym okiem żołnierzy. Tak właśnie było w przypadku Udabno, gdzie na miejscu wioski zbudowano koszary i bezkresne poligony dla wspólnej armii socjalistycznych republik Gruzji, Armenii i Azerbejdżanu. Na półpustynię poprowadzono wodę, uprawiano arbuzy, hodowano zwierzęta, a po polach w najlepsze jeździły czołgi. Miasto-sowchoz i miasto-koszary zbudowane z pustaków nie przetrwało próby czasu. Gdy tylko nadeszły lżejsze czasy, a później upragniona niepodległość, większość rodzin ruszyła dalej w swojej tułaczce – niektórzy osiedlili się w Tbilisi, inni wrócili w strony przodków, wysoko w góry. Po radzieckiej armii i dominacji Rosjan została tylko wioska Krasnogorski oraz pustostany, które wtopiły się w krajobraz, tworząc formę bliską temu, o czym opowiadał malarz Zdzisław Beksiński – jedność natury z tym, co stworzył człowiek.
Jadąc przez Udabno, po prawej stronie mijamy miasto duchów, a po lewej bezkresny przestwór poligonu. W wiosce mieszka teraz około 400 mieszkańców, a atrakcją jest bar prowadzony przez przedstawicieli nowej Polonii, uruchomiony w 2013 roku.
Góry, które budzą trwogę i podziw, ponure Morze Czarne rozbłyskujące słońcem. Sezonowe rzeki, które zapełniają się wiosenną wodą. Wybuchająca zieleń i absurdalne konstrukcje sprzed lat, rdza, pustostany, wraki samochodów, które gryzą się z naturą. Kikuty ciał obrócone w kamień, betonowe ogrody, które na powrót wrastają w rytm przyrody. Sacrum i profanum. Taka jest Gruzja, którą pokochałem i którą mam zapisaną w swoim kodzie. Gruzja nieprzystająca, zawieszona w kilku wymiarach, które wzajemnie się wykluczają. Gruzja silnie emocjonalna w odbiorze – tak zostałem wychowany i na to mnie przygotowywano w dzieciństwie. Kaukaz jest moim miejscem na ziemi. Przemierzam te krajobrazy wzdłuż i wszerz, od granicy rosyjskiej do tureckiej, od tureckiej do azerbejdżańskiej i od rosyjskiej do ormiańskiej. Wszędzie trafiam na rozkładające się pamiątki po ZSRR, brzydotę korelującą z pięknem. Wszędzie tak jest, na całym Kaukazie, w całym postsowieckim świecie. Zawsze mnie to pociągało, inspirowało i kształtowało literacko. Mam na to wiele dowodów!
Gruzja 2007, pierwszy miesiąc w kraju przodków. Wspomniałem już o przyrodzie, historii i nieprawdopodobnych kontrastach. Następna opowieść będzie o ludziach.
Naprawdę pięknie potrafi Pan pisać. Myślę, że duża w tym zasługa gruzińskiej krwi. Mam przyjaciela, gruzina pełną gębą, takiego 100% z krwi i kości. Opowiada o swoim kraju z taką pasją, że mam ochotę spakować zestaw obowiązkowy małego podróżnika, wsiąść w najbliższy samolot i chłonąć Gruzję całą sobą. Warto wspomnieć, że ten gruzin z krwi i kości ma trochę ponad 20 lat. W Polsce takiego szukać próżno, mało kto, tak młody wiekiem, identyfikuje się ze swoim krajem jak gruzini.
Bardzo dziękuję 🙂 To się po prostu czuje i samo wychodzi z głowy!